ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Niewątpliwie one to, a nie co innego, przegnały swą mocą szatana. Po-| kazać ci ich jednak nie mogę, gdyż pielgrzymem jestem i ślub uczyniłem] że ni nazwiska mego nie wyjawię nikomu, ni świętości cennych nie ukażę] aż stanę na miejscu, gdzie je złożyć zamyśliłem.
Zakonnik schylił nisko głowę na znak, że ślub szanuje, choć dziwacz-H ny, i pytaniami nalegać nie będzie.
- Konie tam kiełznać! Ruszamy! - krzyknął wojewoda. A zwracająca się do braciszka, zapytał niedbale: - Cóż zamierzasz teraz uczynić, frater? I
- Gdy chory odpocznie, wykąpiemy go, ochędożymy, a nocą, chłodem, dojdziemy do Rzymu.
- Do Rzymu? Po co? Skoroście już łaski dostąpili, a cel osiągnęli... he-> piej wam nie mieszkając wracać do Imoli.
- O nie! - zaprzeczył gorąco zakonnik. - Do Rzymu nam trzeba co prędzej. Bogu dziękować, wiadomość o tak wielkim cudzie zanieść. Niezmie-
72
ma to będzie radość dla najprzewielebniejszego ojca generalnego. Nie spocznę, aż mu tę nowinę zaniosę.
Bodajżeś drogę pomylił - westchnął w myśli wojewoda.
Że zaś właśnie pachołcy prowadzili konie, a tabor gotowy czekał tylko na znak pana, pożegnał skinieniem głowy zakonnika i wskoczywszy na siodło, ruszył stępa przed wozami.
- Wasza Dostojność - rzekł Hornowski podjeżdża jąc -na jeziorze pełno ryb śniętych pływa po wierzchu tylko brzuchy im bieleją. Byłem, gdy poili konie, i aż dziw mnie zdjął.
- Bo szatan wygnany pomścił swój gniew na niewinnych stworzeniach Bożych, jako nieraz bywaodparł wojewoda. - Uważaj, waszeć, czy wszystko w porządku, bo zaraz za miastem pojedziemy w skok.
Rudawy tuman przysłaniał orszak ginący, Dominikanin stał we drzwiach gospody, patrząc za nim z ciekawością...
- Stój! Gdzie idziesz? - krzyknął nagle, bo człowiek uleczony z opętania szedł drogą, zapatrzony w odjeżdżających.
- Odchodzi już, odchodzi... odparł z żalem, zwracając na zakonnika oczy pełne łez.
- Kto odchodzi? Coś widział? Mów! - rzekł tenże rozkazująco.
- Jasność... wielka jasność... w jasności Matka Boża...
- Sancte Deus mirabilis! Matkę Bożą zobaczyłeś?! Jak wyglądała? Powiadaj !
- Jasność... wielka jasność... widać ją jeszcze, wciąż widać...
- Gdzie?! Pokaz! - drżał w uniesieniu zakonnik, wypatrując oczy.
- Tam na przedzie... patrz, ojcze... błyszczy jako gwiazda...
Ale dominikanin nie widział nic prócz złotawego tumanu znikającego w oddali.
Rozdział dziesiąty
Gdy na rozkaz kardynała padrone podniesiono złocistą zasłonę, ujawniając w miejsce obrazu Madonny martwą, szarą ścianę, w oratorium zaległo milczenie. Słychać było tylko szybkie oddechy, krótkie, spazmatyczne łkania i chrzęst palców wyłamywanych z wściekłością. Dopiero po długiej chwili buchnął tumult głosów. Łagodny kardynał Rospigliosi płakał, kardynał Gasparo Borgia trząsł w górze rękami, przeklinając zbrodniarza, marszałek Gaetani ryczał schrypłym głosem, by choć spod ziemi wydostano i przywiedziono Baptystę. Młody kapitan Carlo Magalotti wyjął miecz i przysiągł na jego głowicę, że nie spocznie, aż świętokradcę dosięgnie i zbrodnię pomści. Tylko Francesco Barberini milczał. Obejmując oburącz siwiejącą głowę, prosił Boga o śmierć. Nie mówił nic, bo cóż by mógł rzec? Nikt nie był tyle winny nieszczęściu, co on. Był winniejszy niżli ten nędzny zakrystian, którego pewno skuszono pieniędzmi.
Wszak jemu, nie komu innemu, zwierzył się ów straszny Polak ze swej nieposkromionej żądzy posiadania cudownego obrazu. Jemu, nie komu innemu, mówił otwarcie, że nie powróci do swojej ojczyzny sam... Jego objaśniali legaci, że dla Polaków nie ma nic niepodobnego i że gotowi się ważyć na czyny, na które nikt się nie waży... On zaś, kardynał padrone, prawa ręka Ojca Świętego, cóż uczynił? Zabronił barbarzyńcy prosić o obraz. Palatyn usłuchał i nie nagabywał więcej nikogo...
Co powie Ojciec Święty, dotąd nieobecny?
Na samą myśl o gniewie szalonego Mattea", jak nazywano w rodzinie Urbana VIII, kardynał poczuł, że opuszczają go siły. Zapragnął ponownie śmierci z taką siłą, z jaką ogół ludzi pragnie żyć. Pozazdrościł chłodnego spokoju śpiącym w podziemiach kardynałom poprzednikom. Przejął go żal i gniew na człowieka, którego przyjął jak syna, który tu zdrowie odzyskał, a potem tak haniebnie podszedł i ukrzywdził. Nagle błysnęło mu w głowie, że gdyby nie dominikanie i opętany z Imoli, zbrodnia nie stałaby się jawna aż za dziesięć dni, przy celebracji święta papieża Piusa I. Daremna wówczas nadzieja dognania! Uzdrowienie owo zatem było łaskawym znakiem Madonny
|
WÄ
tki
|