ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Poza tym ziemia ta leżała o dwa stopnie bardziej na południe.
Nowy, wybitnie falisty ten ląd, ciągnął się szerokim pasem z zachodu na wschód i zamykał całkowicie horyzont południowy. Na lewo przecinał zatokę Gabes i zasłaniał sobą położoną u szczytu zatoki wyspę Dyerba.
- Tak więc - zauważył kapitan Servadac - dotąd napotykaliśmy Morze Śródziemne tam wszędzie, gdzie kiedyś był ląd, a teraz zaskoczył nas ląd tam, gdzie powinno być Morze Śródziemne.
- W całej okolicy - dodał porucznik Prokop - nie widać owych pospolitych tubylczych łodzi.
- Należy zdecydować - wtrącił hrabia Timaszew - czy wzdłuż tego lądu będziemy płynęli w kierunku wschodnim, czy też zachodnim.
- W zachodnim, jeżeli pan pozwoli, hrabio - zaopiniował szybko Servadac. - Chciałbym przynajmniej zbadać, czy po drugiej stronie Szeliwu nie zostało nic z naszych kolonii w Algierze. Możemy po drodze zabrać mego towarzysza, którego zostawiłem na wyspie. Popłyniemy aż do Gibraltaru, gdzie być może zdobędziemy już jakieś wiadomości z Europy!
- Kapitanie, - odparł hrabia Timaszew z właściwym sobie spokojem - jacht jest do pańskiej dyspozycji. Prokop, wydaj odpowiednie zarządzenia!
- Chciałbym podzielić się z panem pewnym spostrzeżeniem - odparł porucznik po chwili namysłu.
- Mów.
- Wiatr jest zachodni i zdaje się wzmagać - zaczął porucznik Prokop. - Mamy wprawdzie motor, ale będzie nas to kosztowało wiele paliwa. Płynąc natomiast na wschód, łączną siłą żagli i pary za kilka dni staniemy w Egipcie i w Aleksandrii, czy też gdzie indziej i zasięgniemy języka równie dobrze, jak w Gibraltarze.
- Słyszy pan, kapitanie? - rzekł hrabia Timaszew zwracając się do Hectora Servadaca.
Kapitan, mimo chęci zbliżenia się do prowincji Oranu i ujrzenia Ben-Zoufa, uznał słuszność wywodów porucznika. Wiatr wzmagał się i walcząc z nim Dobryna posuwałaby się bardzo wolno naprzód, natomiast płynąc z wiatrem stanie wkrótce u brzegów Egiptu. Od dwóch tygodni dawał się zauważyć regularny spadek temperatury i termometr wskazywał już najwyżej 15 - 20 stopni ponad zero. Spadek ten dawał się wytłumaczyć rosnącą odległością od Słońca Ziemi obiegającej po nowej elipsie. To było jasne. Ziemia, która zbliżała się do Słońca aż do chwili przekroczenia orbity Wenus, oddalała się teraz odeń coraz więcej.
Według obliczeń Ziemia znalazła się 1 lutego w tej samej pozycji co i 1 stycznia, to znaczy w odległości trzydziestu ośmiu milionów mil od Słońca, a od tego czasu odległość ta wzrosła mniej więcej o jedną trzecią. Wynikało to nie tylko ze spadku temperatury, ale i z wielkości tarczy słonecznej widzianej gołym okiem. Tych samych wrażeń musiałby doznawać obserwator umieszczony na Marsie. Stąd wniosek, iż Ziemia zbliżała się do orbity tej planety, której budowa fizyczna tak bardzo do budowy Ziemi jest zbliżona. A zatem nowa droga, wyznaczona Ziemi w Układzie Słonecznym, musiała mieć kształt bardzo wydłużonej elipsy.
Pasażerowie Dobryny mało jednakże poświęcali czasu zjawiskom kosmicznym. Nie interesowali się już chaotycznymi ruchami Ziemi w przestworzach, lecz niepojętymi zmianami zachodzącymi na jej powierzchni.
Jachcik płynął wzdłuż nowego lądu w odległości dwóch mil, gdyż większe zbliżenie było niebezpieczne.
Nieznany brzeg nie posiadał żadnej zatoczki, żadnego schronienia dla statku, był nieprzystępny, urwisty i wznosił się na wysokość dwustu do trzystu stóp. Skała była tak gładka i oślizła, że nie było mowy aby noga ludzka znalazła na niej dla siebie jakiekolwiek oparcie. Wyżej rysował się las nieprzebytych zwałów skalnych, wznoszących się na wysokość około tysiąca stóp.
Bardziej od dziwacznego wyglądu olbrzymiego tego masywu uderzył podróżników fakt, że sprawiał on wrażenie zupełnie nowego. Barwa, czystość kształtów i linii nie nosiły jeszcze na sobie śladów wpływów atmosferycznych. Całość rysowała się na tle nieba niebywałą ostrością konturów. Wszystkie składające ją bloki były tak gładkie i lśniące, jakby świeżo odlane z formy. Ich metaliczny blask przypominał piryty.
Zachodziło pytanie, czy to nie ten sam pierwiastek metaliczny, który w stanie sproszkowanym wyciągała z morskiej głębi sonda, był zasadniczym składnikiem tego olbrzyma, wyrzuconego z otchłani na powierzchnię wód.
Inny jeszcze wzgląd potwierdzał to przypuszczenie. Na ogół powierzchnia najbardziej nawet gładkich i jałowych złomów skalnych pokryta bywa cieniutkimi wilgotnymi włókienkami. Nie ma tak ogołoconej skały, na której nie trzymałyby się jakieś choćby najmniej wybredne rośliny, na której nie szukałyby schronienia kępy mało wymagających mchów.
Tu nie było nic, najniklejszej krystalicznej żyłki, ani śladu wątłej zieleni. Żaden ptak nie ożywiał surowego obrazu. Nic tu nie żyło, nic się nie rozwijało, zarówno w świecie roślinnym jak i zwierzęcym.
Załoga Dobryny nie dziwiła się też wcale, że morskie ptaki jak albatrosy, mewy i gołębie skalne szukały schronienia na jachcie. Żadna siła nie mogła ich zmusić do odlotu, uczepiły się masztu i tak trwały dzień i noc. Rzucały się tylko łapczywie na okruchy wysypywane na pomost, połykając je chciwie i żarłocznie. Wygłodzone te stworzenia świadczyły wymownie o jałowości okolicy. Nigdzie tu nie można było zdobyć pożywienia, a zwłaszcza na pozbawionym roślinności i wody skalistym pasie lądu.
Tak przedstawiało się to dziwne wybrzeże, wzdłuż którego już kilka dni płynęła Dobryna
|
WÄ
tki
|