ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Było oczywiste, że potężna detonacja nad rzeką, a potem oznaki pożaru, nie mogły pozostać niezauważone. Osadziwszy konia, zeskoczyłem z kulbaki i jąłem pytać o doktora, bo zdarzało się przecież, że adepci tego szacownego zawodu podróżowali jak wszyscy inni ludzie, a tym samym bywali w przydrożnych zajazdach. Lecz pomimo, że ciśnięto się ku mnie, zarzucając różnymi pytaniami (wszak mój wygląd niedwuznacznie wskazywał, żem brał udział w jakichś dramatycznych wydarzeniach, co od razu powiązano z wybuchem i pożarem), nie zgłosił się żaden medyk. Wtargnąwszy do gospody - bom nie tyle wszedł, co właśnie wtargnął, rozpychając ludzi na boki - zawołałem gospodarza i kazałem posłać kogoś po doktora. Zacny człowiek nie pytał o nic i wiedziałem, że w mig spełni wszystkie moje żądania. Jakoż, gdy szedłem na górę, wołał już chłopca stajennego.
Wciąż miałem przed oczyma nieruchomą i białą jak kreda twarz Renaty Sa Tuel, majaczącą w głębi karety; słyszałem upiorną, przerywaną śmiechem prośbę pokojówki o lekarza i o ratunek. Lecz nie mogłem teraz uczynić nic więcej, próbowałem więc tylko nie myśleć.
O doprawdy, nie myśleć! Jakże to łatwo powiedzieć - nie myśl, nie myśl!
Nieomal trząsłem się cały.
Lecz wciąż jeszcze spełniałem powierzoną mi misję, skierowałem się zatem najpierw do pokoju mojego bladego młodzieńca, bo nie wszystkie jeszcze rachunki wyrównałem. Inaczej umyśliłem sobie załatwić całą sprawę, lecz stało się to, co się stało, i mogłem teraz najwyżej wykorzystać zamieszanie na dole. Zastukawszy do drzwi, posłyszałem niepewny głos starego służącego, a przypomniawszy sobie jeden z sennych majaków, rzekłem głosem podobnym do głosu gospodarza:
- Przyjechał pachołek od twojego pana, bardzo ranny. Zejdź co prędzej do izby na dole, ten chłopiec gotów umrzeć lada chwila.
Udawałem z dużym talentem, a może po prostu sługa nie poznał jeszcze zbyt dobrze głosu oberżysty - dość, że drzwi otwarto. Pchnąwszy starca w pierś, zaraz pochwyciłem go za gardło i zdusiłem. Próbował wyrywać się i krzyczeć, lecz doprawdy nie takim wysiłkom dawałem tego dnia odpór. Służący najpierw poczerwieniał i wybałuszył oczy, potem jął sinieć z wywalonym na brodę jeżykiem, wreszcie zwiotczał mi w rękach, alem nadal go trzymał, wiedząc dobrze, jak łatwo człowieka poddusić, zamiast całkiem zdusić. Upewniwszy się, że nie żyje, położyłem starca na podłodze w ten sposób, jakby upadł razem z krzesłem, które zaraz przewróciłem obok. Zacisnąłem własne jego ręce na odzieniu pod szyją, wcześniej podarłszy materiał - mogło to wyglądać na śmiertelny atak duszności; czasem podobne wybiegi odnosiły bardzo dobry skutek. Nie zabrałem niczego z pokoju, wiedząc, iż żaden śledczy nie uwierzy łatwo w morderstwo, po dokonaniu którego zabójca nie splądrował mieszkania. Rzecz jasna, łatwo wszystkie te rachuby mogły zawieść, alem nie miał nic lepszego do roboty, jak zawierzyć swej szczęśliwej (czy na pewno?) gwieździe.
Wyjrzawszy na korytarz, upewniłem się, że nikt mnie nie widział; zresztą właśnie na dole rozbrzmiał tętent i parskanie koni, a zaraz potem gwar ludzkich głosów - to zjawiła się kareta Renaty Sa Tuel. Czas naglił; oderwawszy jedwabną pętlicę od kaftana, zaczepiłem ją ostrożnie na zasuwie drzwi, które następnie przymknąłem z zewnątrz. Zasuwa, którą wcześniej trochę podciągnąłem, przesunęła się, gdym szarpnął za sznurek. Puściłem jeden koniec i wyciągnąłem swoją taśmę przez szczelinę między skrzydłem drzwi a ościeżnicą. Miałem trupa w zamkniętym od wewnątrz pokoju - procentowała oto wielce zaszczytna wprawa, jakiej nabrałem w dotychczasowym swoim życiu.
Stangret, którego dobrze znałem, opędziwszy się od ciekawskich, niósł po schodach na górę swą omdlałą panią, której głowa bezwładnie zwisała obok jego ramienia. Nigdzie nie widziałem Melanii, lecz teraz pierwszą rzeczą było nie rzucać się w oczy, a zarazem być blisko Renaty; stojąc więc na pięterku, dałem znak stangretowi, pokazując drzwi swego pokoju. Wszedłem tam szybko, a gdy zjawił się zaraz po mnie, bez zwłoki przymknąłem drzwi. Służący ostrożnie złożył swój ciężar na łóżku i tylko bezradnie potrząsał głową, odpowiadając na moje nieme pytanie, gdym klęknął na podłodze u wezgłowia. Nic nie wiedział.
- Pani baronowa... pani była tylko w towarzystwie Mel, ja czekałem przy karecie, aż mnie wezwą - rzekł na swoje usprawiedliwienie. - I przybiegłem bez zwłoki, lecz już wtedy...
- Sprowadź tu Melanię - rozkazałem krótko. Pochyliwszy się nad Renatą Sa Tuel, jąłem szukać tętna na szyi, a znalazłszy, roztarłem jej skronie. Gors sukni miała rozluźniony, widocznie zrobiła to wierna pokojówka. Przerażała mnie śmiertelna bladość tej tak dobrze znanej twarzy, bladość nie mająca nic wspólnego ze zwykłą, szlachetną jasnością cery baronowej. Prawie nie widziałem i nie czułem jej oddechu.
- Na litość boską, obudź się - powiedziałem cicho'. - Nie możemy tutaj zostać. Co się stało, co zaszło, czy mnie słyszysz?
Znów zacząłem rozcierać jej zimne ręce i posiniałe skronie. Zdało mi się naraz, że tętno słabnie i zamiera, gorączkowo szarpnąłem haftki sukni, aż prysnęły na boki, i przyłożyłem ucho do piersi. Usłyszawszy ciche i jakby słabnące uderzenia serca, uczułem ohydnie zimną grudę w gardle, bom w nagłym olśnieniu zdał sobie sprawę z tego, iż być może nie znoszę tej kobiety, lecz zarazem żarliwie ją kocham. Uścisk w gardle zelżał, a może raczej owa klucha, którą czułem, zmieniła nieco swój smak, bo to był strach, jakiego od dawna nie zaznałem, strach o kogoś bliskiego. Najbliższego.
- Do diabła, mogę jechać nawet do hrabiny Se Rhame Sar... pojadę szukać jej brata... niech już będzie... Słyszysz? Podejmę się tej niedorzecznej misji, tylko mi nie umieraj.
Dłoń mi drżała, gdym przesuwał nią po zimnej twarzy, muskając palcami usta i zamknięte powieki.
- Nie umieraj. Zrobię, co mi każesz... ale nie umieraj. Nie umieraj, Renato, nie chcę zostać sam...
- Boże, przecież pan ją kocha! - powiedziała z płaczem Melania.
Nie zauważyłem, kiedy weszła.
- A ona wciąż mówiła tylko p panu... i teraz znowu w tym lesie chciała tylko pana bronić i nic więcej! Ona nie chciała jej wypuścić z siebie... Egaheer, żeby przeszła we mnie, to dlatego!
Pan jej teraz nie pozwoli umrzeć, niech mi pan obieca, ja tak..
|
WÄ
tki
|