ďťż

Kirsten szczególnie lubiła występy Tubala i Polo, popularnych bohaterów przedstawień kukiełkowych na wschód od gór M’Hand...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Zresztą rywalizacja miejskiego cwaniaczka z prostym wiejskim chłopakiem podobała się wszystkim. Klasyczne przedstawienia łatwo było zaadaptować dla potrzeb konkretnej publiczności, czy to miejskiej, czy prowincjonalnej. Czas, bliskość i samotność dokonały swych diabolicznych cudów. Szyderca i Kirsten najpierw stali się czymś więcej niż towarzyszami niedoli, potem czymś więcej niż przyjaciółmi. Uporanie się z ojcem Kirsten wymagało odrobiny pomysłowości. Za zarobione na rynku pieniądze Szyderca wynajął kilku zbirów, którzy wyprowadzili starca za mury miasta. Parę siniaków i guzów sprawiło, że nie miał kłopotów ze zrozumieniem przekazu. Poszedł swoją drogą. Kirsten rzecz jasna nigdy się o niczym nie dowiedziała. Wciąż nie przestawała się dziwić, że jej staruszek poprzestał na jednej przyjacielskiej wizycie. Szyderca zaczynał czuć się zagubiony. Miał przecież swoje plany. Mgliste rojenia, nic więcej, niemniej były to jakieś projekty. A teraz wyglądało na to, że jego zamiary spełzną na niczym przez przygodnie poznaną kobietę. Po raz pierwszy spotkał istotę ludzką, w której nie widział ani przeciwnika, ani kogoś, kogo można by wykorzystać. Nie miał pojęcia, co z tym zrobić. Nigdy dotąd nie przeżył nic takiego. Im dłużej to trwało, tym bardziej było mu z tym niewygodnie. Omalże nie spanikował tego dnia, gdy Kirsten oznajmiła mu, że widziała się z kapłanem i że kapłan z nim również chciałby się spotkać. Ledwie się powstrzymał od natychmiastowego rzucenia się do ucieczki. Kilka dni później Kirsten poskarżyła się: – Pieniądze mi się skończyły. Udało ci się coś zarobić? Skłamał, żywo kręcąc głową: – To był koszmarny tydzień. Jesienne deszcze. Robi się zbyt zimno, zbyt wiele błota na ulicach. – Przypuszczam więc, że trzeba będzie sprzedać kamienie. W zeszłym tygodniu rozmawiałam z Tolverem. To złotnik z ulicy Głównej. Powiedział, że da mi dobrą cenę. Może poszedłbyś do niego i zapytał, ile proponuje? – Ja? Po nocy? W mieście pełnym bandziorów i złodziei? – Czuł łomotanie serca. Nie potrafił nawet sobie wyobrazić, że wytrwa z taką fortuną dłużej niż pięć minut. Ograniczał go własny światopogląd. W każdym widział złodzieja, jakim sam był. – Poradzisz sobie z tym, kochany. Widziałam na własne oczy, na co cię stać. Poza tym kto będzie wiedział, że masz je przy sobie? – Wszyscy zrazu zobaczą. Jestem nerwowy, zamartwiać się będę w głos... – Nie wygłupiaj się. – Wcisnęła skórzaną sakiewkę w jego tłuste dłonie. – Idź już. Albo jutro nie będziemy mieli co jeść. Poszedł. Zamiary miał honorowe. Kirsten była jego pierwszą miłością. Pierwsze ukłucie pokusy poczuł dopiero, gdy doszedł do Głównej. Stanął jak wryty. Zaczął myśleć o tym wszystkim, co mógłby kupić za pieniądze otrzymane za klejnoty. O Kirsten i bliskiej wizycie u kapłana. O możliwościach gry, jakie daje dostęp do nieograniczonych stawek. O tym cholernym kapłanie... Wreszcie uległ podszeptom paniki. Tym razem naprawdę uciekł. Póki nie przekroczył granicy Altei, nawet nie zdawał sobie sprawy, że zostawił ośliczkę i dobytek. Wtedy jednak było już za późno. Nie mógł wrócić. W oczach Kirsten był już na zawsze przeklęty. Bolało. Bardzo. Przez całe tygodnie ból sprawiał, że Szyderca był cichy, milczący i trzymał się z dala od kłopotów. A cierpienie jakoś nie chciało go opuścić. Zaczął pić, aby je zagłuszyć. Wreszcie w Alperin, małym mieście południowej Altei, pijany zasiadł do gry. Pecha miał wprost niesłychanego. Jego stan umysłu również nie pomagał rozważnie szafować groszem. Nim pozwolili mu odejść, znowu był bankrutem; na szczęście miał tyle zdrowego rozsądku, aby wcześniej zaopatrzyć się w narzędzia swej podejrzanej profesji. Trudy przetrwania zimy w Altei sprawiły, że nie myślał dłużej o Kirsten. Nie było już dla niej miejsca w jego sercu. Stracił ją na dobre. Wraz z nią wyrzucił z pamięci ambitne postanowienia odnośnie do gry i złodziejstwa. Przestał martwić się, co przyniesie jutro. Jego przyszłość malowała się w zbyt mrocznych barwach. Nie potrafił już nadać jej żadnej treści. A im mniej o niej myślał, tym bardziej stawała się ponura. Znalazł się w pułapce bez wyjścia. Każdy poryw sugerujący choćby wolę życia i pragnienie poznawania nowych rzeczy systematycznie tłamsił winem i głupimi przestępstwami. Na południe od Altei leżało Tamerice, królestwo wciśnięte niczym długi wąż między góry Kapenrung i granicę alteańską. Na wiosnę Szyderca przeniósł się do Tamerice. Powodziło mu się dostatecznie dobrze, by dusza nie chciała opuścić ciała. Stracił na wadze. Miewał napady dreszczy, które czasami zdradzały go podczas wykonywania bardziej skomplikowanych sztuczek. Z najlepszym przyjęciem spotykał się wtedy, kiedy zniżał się do zabawiania innych. Obywateli Tamerice naprawdę rozweselały przedstawienia z udziałem Tubala i Polo. Ale Szydercę wciąż prześladowały fałszywa duma i nieuświadomione pragnienie śmierci. Występował tylko wówczas, gdy głód dał mu się porządnie we znaki. Do miasteczka Raemdouck przybył śladem cyrku i zaraz rozłożył swą matę tuż obok drogi, którą ludność Tamerice podążała na pole, na którym rozbito cyrkowe namioty. Wzmożony ruch na drodze nieco poprawił stan jego finansów. Trzeciego ranka pobytu w Tamerice, zanim jeszcze ruch na drodze stał się w miarę duży, pojawił się gość. Mężczyzna był wysoki, szczupły, z twarzy o ostrych rysach patrzyły przymrużone, ciemne oczy. Policjant? Bandyta? – zastanawiał się nerwowo Szyderca. Tamten usiadł naprzeciwko niego i przez dobrą minutę przyglądał mu się w milczeniu. Szyderca wiercił się niespokojnie. Diabeł sypał mu gruboziarnistą sól na koniuszki nerwów. – Jestem Damo Sparen – oznajmił wreszcie przybysz. Głos miał chłodny i twardy, jakże doskonale współgrający z wyglądem. – Właściciel cyrku. Obserwowałem cię. Szyderca wzruszył ramionami. Miał teraz błagać o wybaczenie za to, że uszczknął drobną cząstkę dochodów tamtego? – Jesteś interesujący. Stanowisz jednej z najbardziej ohydnych przykładów marnowania się na własne życzenie, jaki w życiu widziałem
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.