ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Mimo że było ich tylko dwudziestu czterech, kościół był wypełniony po brzegi, bo każdy z kardynałów pragnął przybyć w całej okazałości, w eskorcie licznego dworu, a więc: kapelana, sekretarza, skarbnika, kleryków, dworzan, paziów niosących treny i pachołków - pochodnie; w sumie półtysięczny tłum stał między ciężkimi białymi kolumnami. Rzadko słuchano mszy tak mało nabożnie. Kardynałowie, mieszkający klikami w oddzielnych rezydencjach, po raz pierwszy zebrali się wszyscy razem. Niektórzy nie widzieli się prawie od dwóch lat. Wzajem się obserwowali, przyglądali sobie, szpiegowali. - Czy widzieliście? - szeptali. - Orsini ukłonił się Fredolowi młodszemu... Stefaneschi przez chwilę rozmawiał z Mandagout; czyżby się zbliżył do Prowansalczyków?... Och! Dueze marnie wygląda; bardzo się postarzał... W istocie lekki, skoczny chód Jakuba Dueze zwykle zdumiewał u człowieka tak leciwego, lecz dziś posuwał się krokiem powolnym, powłócząc nogami, i odpowiadał na ukłony z roztargnieniem oraz miną znużoną i wyczerpaną. Guccio Baglioni w stroju dworzanina szedł w jego świcie. Miał rozmawiać tylko po włosku jako przybysz z Sieny. "Może lepiej bym zrobił, oddając się pod opiekę hrabiego de Poitiers - rozważał Guccio. - Bo dziś odjeżdżałbym na pewno wraz z nim do Paryża i mógłbym dowiedzieć się coś niecoś o Marii, a nie mam od niej wiadomości już od tylu dni. Teraz zaś we wszystkim zależę od tego starego lisa, któremu przyrzekłem, że wuj udzieli pożyczki, a nic on nie zrobi dla mnie, dopóki nie przyjdą pieniądze. Wuj mi zaś nie odpisuje. Mówią, że w Paryżu gorąco... Mario, Mario, moja śliczna Mario! Czy nie pomyśli ona, że ją porzuciłem? Może mnie teraz nienawidzi? Co z nią zrobili?" Wyobrażał sobie, że bracia uwięzili ją w Cressay lub w jakimś klasztorze dla upadłych dziewcząt. "Jak potrwa tak jeszcze tydzień, to uciekam do Paryża". Dotarłszy na swoje miejsce w stallach chóru, Dueze przygarbił się i dyskretnie podpatrywał sąsiadów; niekiedy zwracał przygnębioną twarz w głąb kościoła. O dwa miejsca od Dueze'a Francesco Gaetani, z chudym obliczem przeciętym garbatym nosem i włosami ulatującymi jak białe płomienie wokół czerwonej piuski, nie krył swej radości; wzrok jego, biegnąc od katafalku ku świcie, wyrażał zwycięstwo. "Oto, szlachetni panowie - zdawał się wszystkim mówić - oto, co się dzieje, gdy ściąga się na siebie gniew Gaetanich, już potężnych za Juliusza Cezara. Samo niebo czuwa, aby nas pomścić". Colonnowie, o ciężkim podbródku, rozdzielonym pionowym dołkiem, podobni dwóm wojownikom przebranym za prałatów, mierzyli go wzrokiem z nieukrywaną nienawiścią. Zarządzając uroczystość hrabia de Poitiers nie poskąpił śpiewaków. Była ich dobra setka, wspieranych przez organy, przy których czterej ludzie dęli co sił w miechy. Muzyka grzmiąca, królewska toczyła się pod sklepieniem, aż drżało powietrze, ogarniała tłum. Młodzi klerycy bezkarnie mogli ze sobą gwarzyć, a dworzanie parskać śmiechem, pokpiwając ze swych panów. Na trzy kroki nie można było usłyszeć, co się mówi, a tym bardziej, co się dzieje przy wejściu. Msza zakończyła się. Zamilkli śpiewacy, ucichły organy, otwarły się podwoje głównego portalu. Lecz ani promyk światła nie przeniknął do kościoła. Nastała chwila zaskoczenia; niby jakiś cud zaćmił słońce podczas nabożeństwa, po czym kardynałowie pojęli, co się stało i rozległy się okrzyki wściekłości. Świeżo wzniesiony mur zamykał odrzwia; podczas mszy hrabia de Poitiers kazał zamurować wejścia. Kardynałowie zostali uwięzieni. Odruch paniki przemieszał zebranych; prałaci, księża, pachołkowie, zapomniawszy o wszelkiej godności czy szacunku, tłoczyli się, poszturchiwali, biegali tam i sam niby szczury w pułapce. Dworzanie wdrapując się wzajem na ramiona wspięli się aż do witraży i wołali: - Zbrojni otoczyli kościół! Kardynałowie krzyczeli: - Co poczniemy? Regent oszukał nas! - Oto dlaczego uczcił nas tak grzmiącą muzyką! - To cios wymierzony w Kościół. - Wykląć go! - Wielki czas! Wymordują nas. Już obaj Colonnowie wraz ze swą kliką chwycili ciężkie świeczniki z brązu, ławy i procesyjne berła, gotowi drogo sprzedać swe życie, podczas gdy koło chrzcielnicy kilku kardynałów z różnych stronnictw gębowało na siebie. - Colpa vostra, colpa vostra... To wasza wina, wasza wina - krzyczał któryś Włoch, wskazując na Francuzów. - Gdybyście jak my odmówili przyjazdu do Lyonu!... dobrze wiedzieliśmy, że tu się nam szykuje zasadzkę. - Nie byłoby nas tutaj o tej porze, gdybyście wybrali jednego z naszych - odkrzyknął któryś Gaskończyk
|
WÄ
tki
|