Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Maszyna drgnęła przeci±gle, w cylindrach zadzwoniło metaliczne granie wwalaj±cej się pary, tłoki szarpnęły się gwałtownie, jęły się kolebać. Czarne koło rozpędowe przed korb± zaczęło się toczyć.
Ujarzmione życie budziło się stopniowo, kłębiło w cylindrach, wydzwaniało coraz prędszy rytm, z łoskotem przewalało pod sczerniałym dachem.
Wanda toczyła powoli korb±. Maszyna, budzona przez ni± do życia, chłonęła jej oczy, więziła je w sobie, drobne serduszko dygotało ze wzruszenia, upijało rado¶ci±.
— Do¶ć!... — zawołał Jónek.
Wanda opu¶ciła dłonie z korby. Patrzyła teraz na maszynę, jak zwycięzca na pobitego wroga, który w niewolę popadł
1 słuchać musi wiernie. Maszyna za¶ leciała rozdygotana, stukała suwakami, cmokała par± w cylindrach, rozpętana, ogromna, mocarna.
— ¦licznie to było! — szepnęła Wanda.
— Piękne!... — potwierdził Jónek.
Podeszła z Jónkiem do wiruj±cego koła. Szprychy zamieniły się już w przejrzyst± mgiełkę. Wanda oparła dłonie na siatce przed kołem i patrzała. Lec±cy wicher szarpał jej sukienkę, otaczał koło nóg, do piersi się garn±ł, leciusieńkimi
148
Wróciło znów do Jónka tamto zapamiętanie się przedziwne.
Wyczuwał w sercu ogromn± wdzięczno¶ć •— sam nie wiedz±c, do kogo — wdzięczno¶ć, że może Wandzie uradowanie sprawić. Toćby on gotów dla niej i to oszalałe koło za szprychy uj±ć i wstrzymać i jej oczy uradować, gdyby tego zapragnęła!... Toćby on nie wiem co uczynił, żeby się Wanda mogła radować, żeby się Wanda mogła radować!.. Rozpu¶ciłby maszynę do ostatnich granic, żeby się na strzępy rozleciała, żeby się suwaki połamały, cylindry popękały!... Gotówby j± zatrzymać, by tamta woda za tam± z opętanym wyciem wyrwała zaporę, w czarne ganki runęła!... Gotów wszystko uczynić, gdyby tylko Wandzie uradowanie sprawić!... Wszystko!...
— Masz jeszcze matkę? — zapytała znienacka, odwracaj±c się do niego.
Zaskoczyło go to pytanie.
¦— Matkę?... Nie. Już umrzyła.
— Umarła?... A ojca masz? ¦— Też umrzył.
— To¶ ty sam?
— Toć sóm.
— A siostry, braci masz?
— Ni. Sómżech jest, jak palec.
— Ile ci lat?
¦— Jednadwacaty mi idzie... ¦— O trzy lata starszy — pomy¶lała Wanda. Jónek zapragn±ł poskarżenia się. Wanda jest dobra, ona go'zrozumie. Poskarży się, polutuje.
— Ludzie s± Ľli ¦— szepn±ł nie¶miało.
— Żli? — zdziwiła się Wanda. — Czemu tak mówisz?
— Bo wiem. S± Ľli...
— Dokuczaj± ci?
— Dokuczaj±.
— Wiesz, Jónek, oni nie s± Ľli, tylko głupi — powiedziała. Twarz jej spoważniała.
— Głupi, powiadaj±? Oni, oni s±, wiedz±, ci ludzie wszyscy, oni s± Ľli!...
149
Wanda się u¶miechnęła nieznacznie.
— Dlaczego?
— Bo jo wiem, że tamto jej wyrażenie... jak to powiedziała? kretura, czy jakosikej... że tamto wyrażenie było przeciwko mnie... A jo jej przeca nic złego nie zrobił. A to tylko skyrs tego tak powiedziała, żech jest... garbaty... Mój Boże, czy jo mogę za to? — Głos mu się z lekka załamał.
— Nie my¶l o tym, Jónek — rzekła spokojnie Wanda. Szukała naprędce słów, żeby mu wytłumaczyć, iż jego ułomno¶ć nie może być powodem pogardy ze strony ludzi, że jeżeli ludzie to czyni±, to postępuj± jak nierozumni... Nie umiała słów odpowiednich znaleĽć. Ważyła chwilkę my¶li, potem je zgarnęła precz, podeszła do Jónka, popatrzyła mu w oczy i ujęła jego zbrudzon± dłoń w swoje dłonie.
Jónek szarpn±ł, chciał j± szybko cofn±ć. Jakże to? Moja brudna dłoń w jej białych, wypieszczonych, pachn±cych dłoniach?...
Wanda jej nie pu¶ciła. Mocniej ujęła i rzekła:
— Nie my¶l tak, Jónek, dobrze?
Jónek zagryzł wargi. Gdziesik tam wypłynęły niewidoczne łzy i podeszły pod gardło. Dusić go zaczęły. Przymkn±ł oczy, by zdradnie się nie wynurzyły. Wstyd by to był!... A równocze¶nie do jej kolan pragn±ł prasn±ć, zakryć twarz w jej sukienkę i płakać i płakać z niepojętej wdzięczno¶ci, że ona, Wanda, przedobra, tak bardzo lituj±ce serce ma dla niego, że dobre słowo ma dla niego, że ona jedyna po matce, co już dawno pomarła, przygarnia go do siebie, jak tamta matka jego, gdy jeszcze był małym dzieckiem, że ona tylko, ona tylko na ¶wiecie...
Jakby mocnym rzutem ramion stłamsił w sobie tamto nie-męskie wzruszenie. Wstyd by to był wielki, bardzo wielki wstyd, gdyby Wanda spostrzegła. Takie duże chłopisko, a mazać się jak baba!... Zdusił wszystko i już był spokojny. Na dnie serca pozostała jednak wdzięczno¶ć. Jak bezcenny kamień z królewskiego pier¶cienia, diament królewski, co na drodze znalazł
150
zawi skierek rado¶ci.
— Już dobrze... Pónbóczek im zapłać, że maj± takie dobre
serce dla mnie!...
Na chwilkę się zamy¶lił.
— Jo im terazy cosik rzeknę... Nie pogniewaj± się?
— Nie pogniewam. Proszę powiedzieć.
— Wiedz±, te róże w ich ogrodzie to jo ukrod i połómoł — szepn±ł ze skruch±.
— Niech się dzieje, co chce — powtarzał w my¶lach z determinacj± — ona tako dobro, a jo jej krzywdę zrobiłech. Niech się dzieje co chce!.. Przeboczy mi, to dobrze, a nie prze-boczy to spierę tam± głupi± Malkę, co wlezie... Pierońsko dzioucha jedna!...
Ona mnie do tego skusiła!...
— To¶ ty był?
Jónek usłyszał żal w jej głosie.
— To jo był... Już byd± tak dobrzy, a nie gniewaj± się na mnie, pyty, pyty!... — złożył przed ni± dłonie, jak do pacierza.
— No, już przepadło. Gniewanie się nic nie pomoże... Nie gniewam się. Ale czemu¶ je rwał? Czy lubisz kwiaty? Tak bardzo, że je aż kra¶ć musisz?
— To malka, wiedz±, ta ograbula z mostu, namówiła mnie, powiadała, że jak jej róż przyniesę, to mnie wytańcuje przy muzyce — spowiadał się.
— A wytańczyła cię?
— Ni, pierońsko dzioucha!...
„>— Nie klnij. Po raz drugi, gdy będziesz chciał kwiatów, to mi powiedz, narwę ci. Dobrze?
— Dobrze. A już się nie gniewaj±?
— Powiedziałam, że nie.
— No, to dobrze. Bo aniżech spać nie mógł po nocach z mankulije, żech im tak± paskude zrobił — uniewinniał się
jeszcze.
— No, już nie ma o czym mówić. Już muszę i¶ć...
— Przebocz±, że sie ich jeszcze jedno zapytóm
|
WÄ…tki
|