ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Czuć słaby aromat słodki a Henry mówi sobie, że to tylko
świeżo ścięte kwiaty, jedna ze specjalności pani Morton. Wie lepiej, ale na razie nie chce
mieć nic więcej wspólnego z duchami. W istocie czuje się teraz lepiej i domyśla się dlaczego:
dzięki powiedzeniu facetowi z ESPN, gdzie może sobie wsadzić swoją pracę. Nie trzeba nic
więcej, żeby człowiek mógł uznać dzień za udany, zwłaszcza gdy ma legalne zatrudnienie,
dwie karty kredytowe, którym daleko do limitu, i dzbanek zimnej herbaty w lodówce.
Henry rusza w stronę kuchni. Posuwa się korytarzem z wystawioną przed siebie ręką,
testując powietrze w poszukiwaniu przeszkód i przestawionych rzeczy. Słychać tylko szmer
klimatyzacji, szum lodówki i stukanie obcasów na twardym drewnie...
...oraz westchnienie.
Miłosne westchnienie.
Henry zatrzymuje się na chwilę w miejscu, po czym ostrożnie się odwraca. Czy słodki
aromat jest teraz nieco silniejszy, zwłaszcza gdy Henry odwraca się z powrotem w stronę
salonu i drzwi wejściowych? Myśli, że tak. I nie są to kwiaty; nie ma sensu się oszukiwać. Jak
zawsze nos wie najlepiej. Jest to zapach My Sin.
Rhoda? mówi, następnie głośniej: Słowiku?
Brak odpowiedzi. Oczywiście. Ma po prostu tęgiego pietra, to wszystko: dostaje
osławionego hyzia, i dlaczego by nie?
Bo jestem szejkiem, kochanie mówi Henry. Shakiem, Shookiem, Szejkiem.
Nie czuje żadnych zapachów. Nie słyszy seksownych westchnień. Mimo to nawiedza go
myśl, że jego żona jest w salonie, stoi w perfumowanym grobowym całunie i przygląda się w
milczeniu, jak na oślep ją mija. Jego Słowik wpadł z cmentarza Noggin Mound na małą
wizytę. Może po to, żeby posłuchać ostatniej płyty Slobberbone.
Przestań mówi cicho. Przestań, matole.
Wchodzi do swej wielkiej, dobrze zorganizowanej kuchni. Po drodze wciska klawisz na
panelu przy drzwiach, nie zastanawiając się nawet nad tym, co robi. Głos pani Morton rozlega
się z głośnika pod sufitem prawie ma się wrażenie, że kobieta tu jest.
Wpadł Jack Sawyer i zostawił jeszcze jedną kasetę, którą chce, żeby pan przesłuchał.
Powiedział, że to... wie pan, ten człowiek. Ten zły człowiek.
Zły człowiek, zgadza się mruczy Henry, otwierając lodówkę i sycąc się strugą
zimnego powietrza. Jego dłoń wędruje nieomylnie do jednej z trzech puszek lagera
Królewskie Włości w drzwiczkach. Herbata z lodem przestała być potrzebna.
Obie kasety są w studiu, przy konsolecie. Jack prosił również, żeby pan zadzwonił na
jego telefon komórkowy. Ton pani Morton staje się nieco pouczający. Jeśli pan do niego
zadzwoni, mam nadzieję, że przekaże mu pan, by był ostrożny. I niech pan sam uważa.
Pauza. Rownież niech pan nie zapomni o kolacji. Jest przygotowana. Na drugiej półce w
lodówce, po lewej.
Gadu, gadu, gadu mówi Henry, lecz uśmiecha się, otwierając piwo.
Podchodzi do telefonu i wybiera numer Jacka.
Telefon Jacka ożywa na siedzeniu dodgea rama, zaparkowanego przed domem przy
Nailhouse Row l. Tym razem nie ma nikogo, kto by się denerwował jego cichym, lecz
przenikliwym ćwierkaniem.
Klient sieci chwilowo nie odpowiada. Proszę spróbować później.
Henry odkłada słuchawkę, wraca do drzwi i naciska kolejny klawisz. Głosy, podające
czas i temperaturę, należą do niego, ale zaprogramował w urządzeniu losowy ich wybór, więc
nigdy nie wie, kto mu odpowie. Tym razem jest to Szczur z Wisconsin, wrzeszczący jak
oszalały w słonecznej ciszy klimatyzowanej kuchni domu, który jeszcze nigdy nie wydawał
się znajdować tak daleko od miasta.
Czas: czternasta dwadzieścia dwa! Temperatura na zewnątrz: dwadzieścia siedem
stopni! Wewnątrz: dwadzieścia cztery stopnie! Co cię to, cholera, obchodzi? Co to, cholera,
kogokolwiek obchodzi? Pogryź to, połknij, popij, i tak wszyyystko...
...wychodzi tą samą drogą. Zgadza się. Henry ponownie naciska klawisz, uciszając
firmowe zawołanie Szczura. Jak tak szybko zrobiło się tak późno? Boże, przecież dopiero
było południe. Jeśli już o to chodzi, czyż nie był dopiero co młody, miał dwadzieścia lat i tyle
werwy, że praktycznie chlustała mu uszami? Co...
Westchnienie rozlega się znowu, wykolejając zasadniczo autoironiczny tok myśli
Henryego. Westchnienie? Naprawdę? Raczej właśnie wyłączył się kompresor agregatu
klimatyzacyjnego. Przynajmniej może to sobie wmawiać.
Może to sobie powtarzać, jeśli ma ochotę.
Jest tu kto? pyta Henry. W jego głosie słychać drżenie, które napełnia go odrazą:
skamlanie sparaliżowanego starucha. Czy oprócz mnie jest ktoś w domu?
Przez straszliwą sekundę prawie się boi, że usłyszy odpowiedź. Nic się nie dzieje
oczywiście, że nie. Pochłania w trzech łykach pół puszki piwa. Uznaje, że wróci do salonu i
trochę poczyta. Może Jack zadzwoni. Może Henry zdoła się opanować, skoro w jego
organizmie znalazła się świeża porcja alkoholu.
A może za pięć minut będzie koniec świata, myśli. Dzięki temu nigdy nie będziesz musiał
zająć się tymi kasetami, które czekają na ciebie w studiu
|
WÄ
tki
|