ďťż

- Dziękuję za przybycie, admirale...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Wolę być tu niż w Waszyngtonie. - Jak się udała podróż? - Prawie całą przespałem. - Przepraszam, że ściągnąłem cię w takim pośpiechu. - Mam pełną świadomość wagi sprawy. Prezydent położył dłoń na ramieniu Sandeckera i poprowadził go po schodach do drzwi. - Chodź, zjedz z nami śniadanie. Dale Nichols, Juliusz Schiller i senator Pitt już zabrali się do jaj i wędzonej szynki. - Widzę, że zgromadził pan tu trust mózgów - rzekł Sandecker z lekkim uśmieszkiem. - Spędziliśmy pół nocy, dyskutując o politycznych skutkach waszego odkrycia. - Niewiele zdołam dodać do tego, co zostało umieszczone w przesłanym raporcie. - Nie ma w nim jednak proponowanego przez was planu wykopalisk. - Przecież na pewno bym go przysłał - mruknął admirał. Prezydent zdawał się nie zauważać złego humoru Sandeckera. - Będziesz mógł go przedstawić przy śniadaniu. Przerwali rozmowę, prezydent poprowadził gościa do wnętrza domu z bali. Przeszli przez przytulny salon, którego wystrój przypominał bardziej wnętrze nowoczesnego mieszkania niż domku myśliwskiego. W dużym kamiennym kominku trzaskały płonące polana. Weszli do pokoju stołowego, gdzie Schiller i Nichols, w strojach wędkarskich, wstali jednocześnie, aby uścisnąć dłoń nowo przybyłemu. Ubrany w sweter senator Pitt tylko pomachał ręką. Senator i admirał byli starymi przyjaciółmi, łączyła ich bowiem osoba Dirka. Sandecker dostrzegł w oczach senatora ostrzegawczy błysk. W pokoju znajdował się jeszcze ktoś, o kim prezydent nie wspomniał - Harold Wismer, stary kumpel i doradca prezydenta, który posiadał ogromne wpływy, choć pozostawał poza aparatem administracyjnym Białego Domu. Sandecker czuł się zaskoczony jego obecnością. Prezydent odsunął krzesło. - Siadaj, admirale. Jakie lubisz jajka? Sandecker potrząsnął głową. - Poproszę tylko o trochę owoców i szklankę odtłuszczonego mleka. Służący w białym kitlu przyjął zamówienie i wyszedł do kuchni. - A więc to tak zachowujesz swoją żylastą sylwetkę - powiedział Schiller. - Plus gimnastyka, która mnie utrzymuje w stanie permanentnego pocenia się. - Chcemy wszyscy pogratulować tobie i twoim ludziom tak wspaniałego znaleziska - zaczął bez żadnych wstępów Wismer. Patrzył na admirała przez przyciemnione okulary bez oprawek. Gęsta, splątana broda niemal zakrywała mu usta. Był łysy jak kolano, a jego duże brązowe oczy wydawały się wyłupiaste. - Kiedy zamierzacie zacząć kopać? - Jutro - odparł Sandecker, czując się tak, jakby mu zaraz miano wyszarpnąć dywan spod nóg. Wyjął ze swojej walizeczki powiększoną mapę geologiczną terenu okalającego Roma. Następnie wyciągnął rzut poprzeczny wzgórza z zaznaczeniem miejsc planowanych szybów i położył go na wolnym kawałku stołu. - Zamierzamy wykopać dwa próbne tunele w najwyższym wzgórzu. Osiemdziesiąt metrów pod szczytem. - Tym, który się nazywa “Wzgórzem Gongory”? - Tak. Tunele zostaną wywiercone po dwóch przeciwległych stronach zbocza opadającego ku rzece, ale na dwóch różnych poziomach. Jeden lub oba powinny natrafić na grotę, o której Juniusz Venator wspomina w napisie na kamieniu Sama Trinity, albo, przy odrobinie szczęścia, na któryś z pierwotnych tuneli. - Jesteś absolutnie pewien, że skarby Biblioteki Aleksandryjskiej właśnie tam się znajdują? - rzekł Wismer z naciskiem. - Nie masz żadnych wątpliwości? - Nie mam - odpowiedział cierpko Sandecker. - Mapa z rzymskiego statku znalezionego na Grenlandii zaprowadziła nas do artefaktów, które Sam Trinity znalazł w Roma. Obie części pasują do siebie idealnie. - Ale czy... - Nie, autentyczność rzymskich artefaktów została stwierdzona ponad wszelką wątpliwość - przerwał Wismerowi admirał. - To nie jest oszustwo, nie próba szalbierstwa, nie żadna gierka ani szaleńcza afera. Wiemy, że te wszystkie skarby tam są. Nie znamy tylko ich wartości. - Nie zamierzamy sugerować, że skarby Biblioteki nie istnieją - powiedział szybko Schiller
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.