ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Dlaczego znów tak wam na nim zależy?
- Dina, nie bądź dzieckiem. Facet cały czas był kontrolowany. To chyba jasne.
Najprościej rzecz
ujmując, sądziliśmy, że może nas doprowadzić w miejsca i do ludzi, których
danych nie wycisnęliśmy
z jego mózgu. Miał bardzo silne, sztucznie wzmacniane blokady. Kto wie, co tam
mu jeszcze tkwiło w
kieszeniach pamięciowych?
Ramzes nie powiedział wszystkiego. To jasne. I choć wiedziała, że nie może jej
wyjawić więcej,
strasznie ją ta jego skrytość wkurzała. Następna pułapka.
- Możesz mieć kłopoty?
Nie odpowiedział od razu. Patrzył na Dinę uważnie, jakby czekał na
potwierdzenie, że to pytanie nie
jest kolejną złośliwą zaczepką, a wynika jedynie z troski.
- Ramzes, proszę cię, powiedz... Możesz mieć kłopoty?
- Tak.
- Co się dzieje? Buntownicy są groźni?
Na jego skupionej twarzy pojawił się grymas, który chyba miał być uśmiechem.
- Buntownicy? Dina, tu już nie ma żadnych buntowników. Wybiliśmy ich do szczętu.
Nawet jeśli
gdzieś tam pałęta się ich kilku i nawet jeśli to oni umożliwili Bondaree
ucieczkę, to już przestali być
groźni.
Znów zawiesił głos. Znała ten jego cholerny sposób rozmowy. Zaczyna coś mówić,
przerywa w pół,
niemo domagając się pytań, komentarzy, próśb, a przecież tak naprawdę dalej chce
opowiadać. I wie,
że ją to irytuje. I nie może się powstrzymać. Pułapka.
Dinę z zadumy wyrwał chrobot drewnianej łyżki szorującej o dno miski. Sos był
już prawie gotowy.
Nabrała kroplę na palec, spróbowała, dolała śmietanki, trochę do-soliła. Znów
zaczęła mieszać.
- Więc kto tak naprawdę nam zagraża? - spytała dziś rano brata, choć przecież z
góry znała
odpowiedź.
- My sami - powiedział Ramzes. - My. Już nie ma na-
szych wrogów. Już zniknęli wszyscy, którzy mieli zniknąć. W niewyjaśnionych
okolicznościach,
oczywiście. To my dzierżymy władzę. Walka o wpływy już się zaczęła. I to
niektórzy spośród nas
wkrótce zaczną ginąć w budzących zainteresowanie wypadkach! Ci, którzy tego nie
rozumieją, nie
wiedzą nic o historii! Ja nie chcę być tym, który zniknie jako pierwszy.
- Braciszku, czy aby nie przesadzasz?
- Nie wiem, Dina. Ale proszę cię, powiedz mi, że przesadzam, że ogarnęła mnie
lekka paranoja i
żebym...
- I żebyś puknął się w głowę - uśmiechnęła się. - Nigdy byś, braciszku do mnie
nie zadzwonił, gdybyś
znów nie potrzebował dobrego słowa od kochanej siostrzyczki. Czy ty się nie
możesz wypłakiwać na
piersiach Zandelli... Nie, przepraszam, teraz, to chyba na piersiach tej rudej
Ca-meleon... Czy może
Geodardy? No, ta to ma piersi, miałbyś się na czym wypłakiwać, mój ty kochany
elektorze, wielki
Ramzesie Tivoli!
Rozbawiła go, chyba uspokoiła. A przynajmniej dobrze to udawał. Pogadali jeszcze
chwilę o różnych
duperelach, po czym Ramzes się rozłączył.
Do diabła, mógłby i ją ktoś pocieszyć! Daniel uciekł. Jej brat ma kłopoty. A
wszystkiego dowiaduje
się z półsłówek oplecionych tajemnicą państwową i wojskową.
Złość na Ramzesa wróciła ze zdwojoną siłą. Spróbowała sosu. No, przynajmniej to
jej dobrze
wyszło... jak zawsze. Lekko kwaśny, ale nie za ostry, smak każdego składnika był
lekko wyczuwalny.
Mniam, dobry!
Pochyliła się nad deską, na której leżały cienkie plastry duszonej ryby.
Zanurzyła tyżkę w misce, by je
polać sosem i w tym właśnie momencie naczynie wyślizgnęło się Dinie z rąk.
Miska stuknęła o krawędź stołu, zakolebała się, jakby czekając, aż Dina wykona
jakiś ruch, spróbuje
ją ratować. Na próżno, dziewczyna stała nieruchomo, z fatalistycznym spokojem
szykując się na
nadchodzącą katastrofę.
Misce znudziło się czekanie, poleciała w dół, dźwięcznie stuknęła o podłogę,
rozchlapując sos na
wszystko wokół, a potem, zgodnie z nieubłaganymi prawa Murphy'e-
go, obróciła się do góry dnem. Spod jej krawędzi sos powoli sączył się na
podłogę.
Dina zaczęła płakać.
Ze spazmatycznego szlochu wyrwał ją dopiero przywoławczy sygnał wideofonu.
Włączyła podgląd i
aż cofnęła się ze zdumienia. Na wyświetlaczu pojawiła się wychudzona twarz
Verdexa de Verdexa.
- Chcę ci pokazać coś ciekawego. Przyjedź jutro.
2.
- Niestety, nie mogę pana wpuścić - ciemnowłosa, młoda asystentka elektora
Holbrotha pokręciła
głową. -Bardzo mi przykro.
Stojący naprzeciw niej mężczyzna uśmiechnął się.
- Bardzo panią proszę, to ważna sprawa, gdyby szepnęła pani radcy o mnie,
nazywam się Tankred
Salerno...
- Tłumaczyłam już panu dwa razy - dziewczyna wyraźnie się zniecierpliwiła.
Mężczyzna podobał się
jej: był przystojny, mówił pewnym, zdecydowanym głosem, miał zadbane dłonie i
wesołe oczy. Tak,
zrobił na niej wrażenie i tylko dlatego od razu nie wyrzuciła go z gabinetu.
Teraz zaczynała żałować
tamtej decyzji. Oto kolejny facet, który przy dokładniejszych oględzinach
okazuje się marudnym
mendołą. - Radca Holbroth umawia się na spotkania z odpowiednim wyprzedzeniem.
Czy pan wie, ile
on ma spraw na głowie?! Czy pan wie, co to znaczy rządzić planetą?!
- Szczerze powiedziawszy, droga pani, wiem co nieco na ten temat. Oglądam
dzienniki - mężczyzna
uśmiechnął się. Miał kolorowe, krótko przycięte włosy
|
WÄ
tki
|