ďťż

Pętla kojarzy się z czymś negatywnym: zaciskająca się pętla — sytuacja bez wyjścia, śmierć samobójcza lub wyrok...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
A ta, przez nich wydeptana na śniegu, ma być właśnie ich ratunkiem. Zatrzymał się i obejrzał za siebie. George cierpliwie dreptał za nim i właśnie dochodził. Pochylony, jakby pchał przed sobą ciężkie taczki, wbijał kijki, a raczej zezwalał, aby same opadały po ich wysunięciu się ze śniegu po każdym jego kroku. Stwarzał wrażenie manekina z naciągniętą w środku sprężyną wymuszającą ruch, ale ta sprężyna rozkręciła się prawie do końca. Patrząc w dół w ostatniej chwili zobaczył narty Adama. Zatrzymał się dopiero na ich tyłach, i równie sennie jak szedł, cofnął o krok i stanął. Podniósł głowę patrząc na niego czujnie. Myślał: — Może pozwoli odpocząć? Albo znalazł drogę do domu, do schroniska — poprawił się. — Pozwoli? Co on tu ma do pozwalania? Jakie prawo? Tłumaczył, że tak muszą chodzić aż do świtu, bo inaczej zamarzną. W kółko chodzić. — Panowie się zgadzają, prawda? — Ale nawet nie zaczekał na ich zgodę. Owszem, rozumieli; to jednak ich sprawa, ich własna odpowiedzialność i samodzielna decyzja. Wcale nie muszą, wcale! Adam był przekonany, że George idąc miał zamknięte oczy, spał po prostu i w tym powierzchownym, męczącym śnie wydawał polecenia swoim nogom i rękom, zatrudniając, ale tylko na tyle, na ile to było konieczne, mięśnie kręgosłupa, brzucha, klatki piersiowej, a reszta jego ciała stała się bezwładna snem, który dociskał do ziemi, przywoływał miraże odpoczynku — przysiąść choćby na kilka sekund, gdzie bądź, zamknąć oczy... — Co z Andrzejem? — zapytał Adam. — Chyba idzie za mną. Może trochę... został... Adam zaświecił latarkę, którą miał na czapce. Oszczędzał baterii, musiały wystarczyć do rana, a nie wiadomo, czy nie będzie musiał dłużej świecić w jakichś krytycznych sytuacjach... Teraz oglądał twarz towarzysza. — George, ma pan biały nos. Trzeba go rozetrzeć rękawicą długo i starannie aż do bólu. Ja zobaczę, gdzie Andrzej. Przełożył narty i omijając George'a wracał tym samym śladem. Wracał. Ale to nie był powrót tylko deptanie po pętli w drugą stronę. Mógł w końcu pójść przed siebie i po kilku minutach też doszedłby do Andrzeja. Pętla — takie rondo na śniegu. Przypomniało mu się Rondo Mozarta. Zaczął więc w myśli je odtwarzać, potem już nieświadomie nucąc mruczando przez porywy wiatru. Płyta obracała się szybko, czarna, błyszcząca, a igła z wnikliwą troskliwością wgłębiała się w rowek, wydobywając melodię tego Ronda. Jego syn dorobił śmieszną tubę z bristolu, aby, jak mówił, niższe tony... czarna pętla płyty, po której wędrowała igła i ta w górach. A może by tę ich pętlę rozkręcać, nawijać, ale nie, jak na płycie do wewnątrz, tylko rozwijać na zewnątrz? A nuż trafią na coś, co im pozwoli zorientować się gdzie są, którędy iść, aby dokądś dojść? Nie; to nonsens, zmęczą się tylko do końca, torując wciąż nowy ślad. Do końca. To Rondo gdzieś znów zanikło, płyta, dom rozkrzątany przed kolacją. Jeszcze przez chwilę wydawało mu się, że stoi w środku pokoju i patrzy na fotel, tam w rogu. Fotel! Uświadomił sobie, że to Rondo to tylko podstęp, że chodziło o fotel, no tak, oczywiście, ciepło, dom, ale fotel najważniejszy. Zmęczenie. Usiąść! Wiatr. Wydawało mu się, że nie ma już teraz w jego ciele miejsca, gdzie ten wiatr nie wcisnąłby igiełek śniegu i zaraz wchodził tam mróz z takim specyficznym swędzeniem, a wkrótce bólem aż do znieczulenia. To najgorsze, to zapowiedź śmierci tkanek, plama rozszerzająca się, coraz bardziej rozległa, aż cisza, spokój, błogostan, łagodna górska śmierć... Otrząsnął się. Zrobił kilka szybszych kroków z energicznym wbijaniem kijków. Powrót. Może trzeba było zawrócić, gdy przyszło to załamanie pogody? Z Brebenieskula zjechali jeszcze za widoczności. A potem ta mgła i zawierucha. Czy należało ryzykować powrót do schroniska pod Popem Iwanem? Skąd wiadomo, że na tej części grani było czysto, bez chmur, wiatru? Jeśli przywiało od południa, to na pewno całą Czarnohorę pokryło tymi mydlinami. A przecież mieli przed sobą prostą drogę granią wyznaczoną przez słupki graniczne. — Z powrotem także — odpowiedziałby oponent ryzykownego marszu na Zaroślak. — Ale zostały tylko Rebry, Szpyci bez zbaczania na szczyt, zjazd na Przełęcz Turkulską, a to już prawie dom. — Prawie? W dzień dwie godziny drogi do schroniska. A w nocy, we mgle, bez słupków granicznych — drogowskazów, przez ciemny las w dole? Tam jest naprawdę ciemno i łatwo pobłądzić. — Szlak za to przetarty; całe tabuny ludzi tamtędy chodzą. — Przesada. Teraz zasypany śniegiem przez wiatr. Zresztą o czym tu mowa? W tej chwili nie ma sensu zastanawiać się nad powrotem pod Popa. Na Zaroślak bliżej i nie granią. Myśleć realnie! Myśleć, to znaczy dotykać otaczający świat zmysłami, czyli doznawać wrażeń, budować refleksje, zabarwiać je emocjami i kontrolować to wszystko przed podejmowaniem decyzji
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.