ďťż

Mimo to nie traciliśmy •ównowagi i pogody ducha...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Po chwili zjawił się wódz z dwoma czerwo- loskórymi i rzekł: — Niech Old Shatterhand i obydwie blade twarze udadzą się do swego izałasu! — Dlaczego? — zapytałem. — Trzeba was będzie związać, gdyż zgromadzenie wkrótce się rozpo- :znie. — Well, niech nas zwiążą. Ze względu na dane słowo nie stawiałem oporu. Jednak podczas krępowania rąk złożyłem je tak, by po mocniejszym przyciśnięciu ręki do ręki rzemienie nie krępowały mnie zbyt mocno; stwarzało to możliwość uwolnienia się z nich. Zresztą nie spętano nas tak mocno i skrupulatnie, jak się czynić zwykło w stosunku do ludzi niebezpiecznych. Odebraną broń położono obok. Wszystko to wskazywało, że sytuacja nie jest beznadziejna. Gdy nas skrępowano, Jakonpi-Topa rzekł: — Wiem, jakie jest zdanie moich starych wojowników wszyscy są przeciwni waszej śmierci lecz Peteh będzie nalegał, byście zginęli przy męczeńskim palu. Czy Old Shatterhand wie co się zwykle dzieje, gdy takie dwa zdania nie dadzą się połączyć? — Wiem. — Niechże mi więc powie. — Sprawę, rozstrzyga wtedy pojedynek. — Old Shatterhand zgodziłby się na to? — Owszem. Obrzucił mnie długim, poważnym spojrzeniem i ciągnął: — Wiem, że ciebie jeszcze nikt nie pokonał i nie chcę cię obrażać, powiedz mi jednak, czy przyjrzałeś się wodzowi Krwawych Indian? — Owszem. — Ramiona ma podobne do łap niedźwiedzia. — Pshaw! Niejednego niedźwiedzia udało mi się już pokonać. — Jest niezwykle przebiegły. — Spryt niedźwiedzia nie niepokoi mnie. — Wybierze broń, którą włada po mistrzowsku. — Byłby głupcem, gdyby postąpił inaczej. — Zastosuje nieznany bladym twarzom rodzaj walki. — Pshaw! Jeżeli chodzi o różne rodzaje walki, to mam również czerwoną skórę! — Old Shatterhand przemawia z niezwykłą pewnością siebie! Wojow- "ucy Upsaroków będą się cieszyć, jeżeli w walce okaże się równie mocny. ^zy chce wypowiedzieć jakieś życzenie? — Nie. Zwracam tylko w waszym własnym interesie uwagę, że należy iczynić wszystko, by ewentualny pojedynek odbył się możliwie najpóź- niej. !4 — Peteh nie zgodzi się na to. — Róbcie więc co się wam podoba, jest mi to zupełnie obojętne. — Uffl Cóż mamy powiedzieć, jeżeli Peteh zażąda, by tamte dwie blade twarze również stanęły do walki? — Postaraj się, bym mógł je zastąpić. — Uczynię to. No, wszystko gotowe. Przebieg obrad będzie z pewnoś- cią burzliwy! — Gdy Jakonpi-Topa odszedł, Carpio zapytał: — Naprawdę przypuszczasz, że może dojść do pojedynku? — Jestem przekonany, że pojedynek jest nieunikniony, gdyż Wrony nie zechcą, byśmy ginęli na palu. — A więc prawdziwy pojedynek? — Tak, ale indiański. — Na śmierć i życie? — Tak. — Mówisz o tym z takim spokojem, jak gdyby chodziło o wypicie filiżanki kawy. Niepojęty z ciebie człowiek, kochana Safono! Pomyśl tylko, pojedynek, pojedynek! Pamiętasz z jakim podziwem mówiliśmy kiedyś o szramach, jaki zachwyt i entuzjazm wywoływał w nas ich widok? Menzura* indiańska jest chyba jeszcze bardziej niebezpieczna? — Myślę — roześmiałem się. — Na twoim miejscu byłbym podniecony i zdenerwowany. Wcale się nie boisz? — Nie. — Jesteś zupełnie pewny, że dasz sobie radę z tym czerwonym zapaśnikiem? — Tak. Nie chcąc go przerazić udawałem, że jestem bardziej pewny siebie niż było istotnie. Podziałało to na niego uspokajająco. Zapytał: — Czy będziemy mogli przyglądać się walce? — Nie tylko będziecie mogli, ale będziecie musieli. Prawo zwyczajowe każe, by wszyscy jeńcy byli obecni przy całej ceremonii i denerwowali się o tego, który walczy. — Ach, nie mam co do ciebie najmniejszych obaw! Zrób mi tę łaskę i weź mnie na sekundanta. — Sekundanci w tym pojedynku nie istnieją. — Wielka szkoda! Chętnie byłbym cię bronił przed ewentualnymi nikczemnościami. Wobec tego chcę ci przynajmniej dać dobrą radę. — Mianowicie? — Głowa do góry, tak, tylko do góry, a przede wszystkim przytom- ność i równowaga umysłu. Jesteś chwilami taki roztargniony, taki menzura— (łac.) miara; tu: odstęp między dwoma przeciwnikami 25 perliłyśmy! -ramięiasz, nieaawno wróżyłeś do kieszeni zamiast swoich ostróg moje. Podobne roztargnienie może wpłynąć na śmiertelny wynik pojedynku. A więc staraj się zachować zimną krew i spokój! Jeżeli to uczynisz, nie będę miał podstaw do obaw, gdyż wiem, że poza tę jedną btroną jesteś zręcznym i niegłupim chłopcem. Jaką bronią będziecie [walczyć? \ — Tego jeszcze nie wiem, w każdym razie Peteh wybierze tę broń, |ctórą jego zdaniem włada lepiej ode mnie. Ale o tym potem. Przecież pojedynek jeszcze się nie rozpoczął. — Racja! Nie martwmy się więc! Kochany, naiwny Carpio! Jakże inaczej by mówił, jakże inną miałby ninę, gdyby wiedział, czym dla byłego ucznia gimnazjum jest pojedynek la śmierć i życie z silnym jak Herkules wodzem Indian Arikara! Doktor ^ost orientował się lepiej w sytuacji. Rzucił mi kilka zatroskanych ipojrzeń, dałem znak, żeby milczał. Minęły dwie godziny. Jak było do przewidzenia, obrady miały )rzebieg niezwykle burzliwy. Wreszcie zjawiło się czterech wojowni- ków, którzy oświadczyli, że przychodzą, by mnie zaprowadzić przed gromadzenie. Wódz nie zjawił się jeszcze, przyniosłoby to ujmę jego godności. Zdjęto mi więzy z nóg, po czym czterej wojownicy otoczyli nnie kołem i ruszyliśmy. Zgromadzenie obradowało za obozem, nad strumieniem. Siedział tu akonpi-Topa wraz z najstarszymi wojownikami, naprzeciw niego roz- iadł się Peteh wraz ze swym starym powiernikiem Innua-Nehma. )okoła nich siedzieli półkolem Indianie, których otaczało koło stojących wojowników. Zaprowadzono mnie do środka; spostrzegłem od razu, że —eteh jest niezwykle podniecony. Oczy błyszczały mu nienawiścią wściekłością. Jeniec powinien stać przed zgromadzeniem. Nie zrobiłem igo jednak. Gdy eskorta moja odstąpiła, podszedłem do obydwóch wodzów i usiadłem między nimi. Zaledwie to się stało, Peteh wydał krzyk niepohamowanej wściekłości i ryknął: — Niech ten parszywy pies wstanie natychmiast, natychmiast! Niech ;oi na swoich łapach! Udawałem, że nie słyszę
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.