ďťż

Kolejny wybuch całkowicie zniszczył dom Rezydenta...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Jedna z wojennych kreatur rozbiła generatory głównej siłowni Ogrodu i wygasiła ostatnie reflektory, pogrążając dolinę w absolutnej ciemności. W ten sposób wampiry, którym mrok nie przeszkadzał w doskonałym widzeniu, uzyskały przewagę. Harry chwycił syna za ramię. - Myślę, że nadszedł czas, o którym wspominałeś niedawno. Cokolwiek miałeś wówczas na myśli, jestem pewien, że przyszła pora na decydujące posunięcie. - Masz rację, ojcze - zgodził się Harry Junior. - Wiesz, że w kontinuum Mobiusa nawet myśli mają swój fizyczny ciężar. W ten sposób my dwaj możemy czuć się tam związani metafizycznym łańcuchem. - Oczywiście. - Keogh skinął głową. - Przeprowadzałem w kontinuum różne doświadczenia, rzeczy, o których ci się nawet nie śniło - zaczął Rezydent bez cienia wyższości. - Potrafię przesyłać nie tylko myśli, jeśli jest ktoś, kto potrafi odebrać moją przesyłkę. Tylko, że w tym przypadku byłaby ona wyjątkowo niebezpieczna. Nie dla ciebie - dla mnie. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Harry poczuł, że ma wyschnięte wargi. Paraliżowała go świadomość nieuchronnej klęski. - Posłuchaj! - Rezydent szybko wyłuszczył mu swoje zamiary. - Rozumiem - powiedział Keogh. - Nie sądzisz jednak, że ucierpią na tym twoi Wędrowcy? - Nie jestem pewien. Może trochę. Ale na pewno niezbyt poważnie. W przeciwieństwie do Lady Karen. Zabierz ją stąd, proszę! Rezydent po chwili przeniósł się do swojej zrujnowanej siedziby i odnalazł w jej gruzach błyszczący, foliowy płaszcz. Wrócił do Harry'ego i szczelnie się owinął metaliczną peleryną. - Idę do Karen - powiedział Harry Senior. - Gdzie się spotkamy? - Tutaj. Poczekam tu na ciebie. Keogh odszukał Karen w momencie, gdy, niezmordowana, bezlitośnie rozprawiała się z kolejnym porucznikiem. Nie potrzebowała pomocy, żeby sobie z nim poradzić. Harry chwycił ją za ramię. - Nie zadawaj żadnych pytań - krzyknął pospiesznie. - Chodź, prędko. - Objął ją i unosi w przestrzeń Mobiusa. Wylądowali w bezpiecznej odległości od Bramy. Wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia. -Co to? - Które zamczysko jest twoje? - przerwał jej bezceremonialnie. Pokazała bez słowa, a on znów ją objął... Pozostawiwszy oszołomioną Lady w opustoszałej siedzibie, sam nie tracąc czasu, powrócił do Ogrodu. - Na pewno wiesz, o co chodzi? - zapytał go po raz ostatni Rezydent. - Tak. - Harry skinął niecierpliwie głową. - Zacznijmy działać! Wstąpili w metafizyczną przestrzeń. Rezydent szybko podążył za nią na południe, przez góry przeszedł na słoneczną stronę, a potem dalej, w kierunku... słońca. Stanął przed wielką, oślepiającą kulą i otworzył świetliste drzwi. - Teraz! - Harry usłyszał cichy rozkaz wydany przez syna. Otworzył drzwi Mobiusa prowadzące wprost do Ogrodu. Czyste, złote promienie przecięły przestrzeń i zalały Ogród rzeką palącego światła. Harry sterował złocistym strumieniem, omiatając nim wszystkie zakątki dolinki. Bezlitośnie topił czarne ciała wojennych kreatur, które rozpływały się pod nim jak polanę kwasem. Pozostawały po nich tylko dymiące, cuchnące kałuże obrzydliwej mazi. Nekroskop obawiał się o życie syna. Słońce, ratujące życie innym, sprawiało nieopisany ból młodemu Keoghowi. Nagle promienie znikły. Pozwoliło to odpocząć Harry'emu od wyczerpującej kontroli nad opornymi drzwiami Mobiusa. Przerwa ta zaniepokoiła go jednak. - Synu, odezwij się. - Przesłał w przestrzeń trwożliwie. - Co z tobą? - Nic... Wszystko w porządku. Daj mi jeszcze kilka sekund... Harry czekając cierpliwie, otworzył metafizyczne wrota i wypatrywał przez nie kolejnych potencjalnych ofiar. Na pierwszy ogień wybrał Lordów: Belatha i Menora, którzy siali wśród rozbieganych w panice Wędrowców prawdziwe spustoszenie. -Już! Harry zablokował drzwi kontinuum Mobiusa i skierował promienie na wybrane ofiary, a zabójczy strumień padł dokładnie na ich muskularne ciała. W jednej chwili wampiry straciły swoją moc. Skóra zagotowała się na nich i odpadła, odsłaniając napięte mięśnie. Wkrótce i one spłynęły z kości jak stopiony wosk. Pozostało po nich tylko echo przedśmiertnego krzyku, które brzmiało w uszach poddanych Rezydenta jak najpiękniejsza melodia... Teraz Harry przechylił drzwi i położył je prawie poziomo. W ten sposób mógł skierować przechwytywane promienie pionowo do góry. Wyglądało to tak, jakby słońce zaświeciło z głębi ziemi. Latające potwory i wojenne kreatury okupujące niebo, zaczęły się skraplać i spadać na walczących w Ogrodzie gęstym, brunatnym deszczem. - Ach! - Rozległo się w ciemnościach. - Synu! - zawołał przestraszony nekroskop. - Przestali już! Zwyciężyłeś! Zaczynają się wycofywać. Skończmy z tym, zanim sam zginiesz! - Nie! - padła cicha, ale stanowcza odpowiedź. - Musimy rozprawić się z nimi raz na zawsze. Zejdź teraz w dół masywu w pobliże ich zamczysk. Keogh podporządkował się bez dalszych protestów. - Teraz! - krzyknął Rezydent. Żółta smuga padła na siedzibę Szaitisa i zaczęta błądzić po oknach i balkonach. W pewnym momencie Harry dostrzegł w jej świetle ruch gigantycznego stworzenia. Pojawiły się bestie wytwarzające gaz. Właśnie ich szukał. Wystarczyła sekunda i wybuch, który rozerwał nadmuchane ciało na tysiące kawałków, o sile rażenia tysięcy małych pocisków, nie pozostawił nic z misternej konstrukcji fortecy. Przez następnych kilka minut sąsiednie budowle po kolei rozpadały się jak zamki z piasku. W końcu została tam tylko samotna siedziba Lady Karen. -1 to wszystko! - wyszeptał Rezydent. Ojciec i syn, wypełniwszy w najdrobniejszych szczegółach zadanie, jakie sami przed sobą postawili, powrócili do Ogrodu. Wszystko wokół dymiło, a niedawni wojownicy kręcili się wśród zgliszczy, nie wierząc w cud, którego stali się świadkami. Oszołomieni, przecierali oczy. Harry Junior chwiał się na nogach, nadtopiony płaszcz przylgnął do jego skóry. Młodzieniec w pewnej chwili chciał podejść do ojca, ale zrobił tylko krok w jego kierunku i bezwładnie osunął się prosto w jego wyciągnięte ramiona. Minęły trzy dni. Rezydent wrócił do zdrowia. Tylko mieszkający w nim wampir potrafił w tak krótkim czasie zaleczyć rany, którymi było pokryte całe jego ciało
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.