__ 97-3 __ *—————— Lt,Lj~J Jedna z osób na trybunie została postrzelona — miody asystent został trafiony kul± w ramię, gdy kongresman Lanier ukrył się za nim...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Nikt poza nim chyba nie był ranny. Większo¶ć pocisków była niecelna. Morderca skupił się na strzelaniu do dwóch agentów stoj±cych za trybun±. Kennedy widział, jak obaj agenci zostali zabici. Burmistrz spojrzał w górę i zobaczył C.P. Ardella, który trzymał przed sob± w ręku czarny pistolet. Rozgl±dał się po placu. Stał wyprostowany. — Agencie Ardell! — krzykn±ł Kennedy. — On jest tam! Tam! Jednak agent nie strzelał. Burmistrz wspi±ł się do połowy schodów i zacz±ł szarpać Ardella za rękaw. — On ucieka! Strzelaj! Olbrzymi agent trzymał swój pistolet przed sob±, jak strzelec wyborowy. — Ardell! — Uuuu — powiedział agent. — Na co czekasz? — wrzasn±ł Kennedy. C.P. Ardell wydobywał z siebie tylko: — Uuuu, uuuu — wpatruj±c się w przestrzeń ponad placem. Następnie powoli kierował wzrok: na północ, wschód, południe. Spojrzał na pomnik ofiar Wietnamu, na drzewa, pomnik Waszyngtona i w końcu na flagę znajduj±c± się za trybun±. — Uuuu... Potem odwrócił się ponownie do nich, zatoczył się i upadł na plecy. Patrzył w niebo szklistym wzrokiem. Kennedy zobaczył, że ma odstrzelon± górn± czę¶ć czaszki. Boże! Claire wstrzymała oddech, gdy strumień krwi spływaj±cej po schodach rozlał się kilka centymetrów od jej twarzy. — Uuuu — jeszcze raz z gardła Ardella wydobył się gruby odgłos. Na jego ustach pękła bańka ¶liny. Kennedy chwycił rękę agenta. Zadrżała, aby po chwili znieruchomieć. Wtedy Kennedy wstał i spojrzał do tyłu. Za trybun± ukrył się Lanier i inni kongresmani. Na Promenadzie było ciemno — ze względu na sztuczne ognie wył±czono wszystkie ¶wiatła — jednak mrok o¶wietlały nadjeżdżaj±ce samochody. Jego oczom ukazał się chaos. Wzrokiem zacz±ł poszukiwać ciemnej sylwetki Diggera. — Co, u diabła, robisz w moim mie¶cie? — wyszeptał. Podniósł głos. — Co, u diabła, tutaj robisz? — Jerry, połóż się na ziemi — błagała go Claire. Nawet nie drgn±ł, obserwował plac, usiłuj±c odszukać wzrokiem ciemn± postać mordercy. ___ 994 ___ ——————— LfL^T ——————— Gdzie on jest? Gdzie? I wtedy zauważył mężczyznę id±cego wzdłuż rzędu czere¶ni, nieopodal Alei Konstytucji. Zbliżał się do tłumu ludzi, znajduj±cego się na wschodniej czę¶ci Promenady. Kennedy wyrwał pistolet z ręki zabitego agenta. — Jerry, nie! — krzyknęła Claire. — Nie! Zadzwoń! — Nie ma na to czasu. — Nie... — płakała cicho. Zatrzymał się na chwilę i podszedł do niej. Dotkn±ł jej policzka lew± ręk± i pocałował w czoło. Robił to zwykle przed wył±czeniem s'wiateł w domu i położeniem się do łóżka. Przeskoczył nad skulon± na ziemi par± młodych polityków i pobiegł trawnikiem. Przez chwilę miał pustkę w głowie, potem pomy¶lał: Dostanę cholernego ataku serca. Będę miał zawał i umrę... Mimo to nie zwolnił. Otaczały go znajome osobliwo¶ci miasta: biały pomnik Waszyngtona, rzędy czere¶ni, szare, neogotyckie budynki muzeów, autokary turystyczne. Kennedy biegł cały czas, dysz±c ciężko. Digger był trzydzie¶ci metrów przed nim. Po chwili — dwadzie¶cia pięć. Dwadzie¶cia. Digger był coraz bliżej tłumu ludzi. Spod płaszcza wydobył pistolet maszynowy. Z lewej strony rozległ się wystrzał. Po chwili następny i dwa dalsze. Tak! — pomy¶lał Kennedy. Maj± go. Nagle wyrwało kępę trawy tuż obok Kennedy'ego. Czwarta kula ¶wisnęła mu koło głowy. Jezus Maria! Oni strzelaj± do mnie. Zobaczyli mężczyznę biegn±cego z broni± w stronę tłumu ludzi i wzięli mnie za mordercę. — Nie, nie! — Przykl±kł, skulił się i wskazał w kierunku Diggera. — To on! Morderca był w¶ród drzew. Zbliżał się z boku do zbitego tłumu ludzi. Za minutę będzie 15 metrów od nich i zabije setki osób. Do diabła z nimi! Trzeba mieć nadzieję, że policjanci s± kiepskimi strzelcami. Kennedy zacz±ł ponownie biec. Jeszcze raz kto¶ strzelił w jego kierunku, ale w końcu został rozpoznany. Przez megafony podano rozkaz wstrzymania ognia. — RozejdĽcie się! — krzykn±ł Kennedy do ludzi stoj±cych w tłumie, ale nie mieli gdzie się rozej¶ć. Byli stłoczeni jak sardynki w puszce. Niektórzy ___ 99^ ___ ———————— &*{**) przygl±dali się fajerwerkom na niebie, inni zdezorientowani i zaniepokojeni rozgl±dali się wokół siebie. Kennedy skierował się w stronę drzew. Biegł w kierunku miejsca, w którym ostatnio widział Diggera. Umieram — pomy¶lał. Wyobraził sobie, że leży na ziemi i wije się w agonii — jego serce przestało bić. Co ja, do cholery, robię? Dlaczego wpadłem na tak idiotyczny pomysł? Ostatni raz strzelał z broni trzydzies'ci lat temu. Był wtedy z synem na wakacyjnym obozie. Oddał trzy strzały i ani razu nie trafił do tarczy. Dziecko bardzo się wstydziło za swojego ojca. Biec, biec... W stronę rzędu drzew, w stronę Diggera
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. SkĹ‚adam siÄ™ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ… gĂłwnianego szaleĹ„stwa.