Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Nikt poza nim chyba nie
był ranny. Większo¶ć pocisków była niecelna. Morderca skupił się na strzelaniu
do dwóch agentów stoj±cych za trybun±.
Kennedy widział, jak obaj agenci zostali zabici.
Burmistrz spojrzał w górę i zobaczył C.P. Ardella, który trzymał przed sob± w
ręku czarny pistolet. Rozgl±dał się po placu. Stał wyprostowany.
— Agencie Ardell! — krzykn±ł Kennedy. — On jest tam! Tam! Jednak agent nie
strzelał. Burmistrz wspi±ł się do połowy schodów i zacz±ł szarpać Ardella za
rękaw. — On ucieka! Strzelaj!
Olbrzymi agent trzymał swój pistolet przed sob±, jak strzelec wyborowy.
— Ardell!
— Uuuu — powiedział agent.
— Na co czekasz? — wrzasn±ł Kennedy.
C.P. Ardell wydobywał z siebie tylko: — Uuuu, uuuu — wpatruj±c się w przestrzeń
ponad placem.
Następnie powoli kierował wzrok: na północ, wschód, południe. Spojrzał na pomnik
ofiar Wietnamu, na drzewa, pomnik Waszyngtona i w końcu na flagę znajduj±c± się
za trybun±.
— Uuuu...
Potem odwrócił się ponownie do nich, zatoczył się i upadł na plecy. Patrzył w
niebo szklistym wzrokiem. Kennedy zobaczył, że ma odstrzelon± górn± czę¶ć
czaszki.
Boże!
Claire wstrzymała oddech, gdy strumień krwi spływaj±cej po schodach rozlał się
kilka centymetrów od jej twarzy.
— Uuuu — jeszcze raz z gardła Ardella wydobył się gruby odgłos. Na jego ustach
pękła bańka ¶liny.
Kennedy chwycił rękę agenta. Zadrżała, aby po chwili znieruchomieć.
Wtedy Kennedy wstał i spojrzał do tyłu. Za trybun± ukrył się Lanier i inni
kongresmani. Na Promenadzie było ciemno — ze względu na sztuczne ognie wył±czono
wszystkie ¶wiatła — jednak mrok o¶wietlały nadjeżdżaj±ce samochody. Jego oczom
ukazał się chaos. Wzrokiem zacz±ł poszukiwać ciemnej sylwetki Diggera.
— Co, u diabła, robisz w moim mie¶cie? — wyszeptał. Podniósł głos. — Co, u
diabła, tutaj robisz?
— Jerry, połóż się na ziemi — błagała go Claire. Nawet nie drgn±ł, obserwował
plac, usiłuj±c odszukać wzrokiem ciemn± postać mordercy.
___ 994 ___
——————— LfL^T ———————
Gdzie on jest? Gdzie?
I wtedy zauważył mężczyznę id±cego wzdłuż rzędu czere¶ni, nieopodal Alei
Konstytucji.
Zbliżał się do tłumu ludzi, znajduj±cego się na wschodniej czę¶ci Promenady.
Kennedy wyrwał pistolet z ręki zabitego agenta.
— Jerry, nie! — krzyknęła Claire. — Nie! Zadzwoń!
— Nie ma na to czasu.
— Nie... — płakała cicho.
Zatrzymał się na chwilę i podszedł do niej. Dotkn±ł jej policzka lew± ręk± i
pocałował w czoło. Robił to zwykle przed wył±czeniem s'wiateł w domu i
położeniem się do łóżka. Przeskoczył nad skulon± na ziemi par± młodych polityków
i pobiegł trawnikiem.
Przez chwilę miał pustkę w głowie, potem pomy¶lał: Dostanę cholernego ataku
serca. Będę miał zawał i umrę...
Mimo to nie zwolnił.
Otaczały go znajome osobliwo¶ci miasta: biały pomnik Waszyngtona, rzędy czere¶ni,
szare, neogotyckie budynki muzeów, autokary turystyczne.
Kennedy biegł cały czas, dysz±c ciężko.
Digger był trzydzie¶ci metrów przed nim. Po chwili — dwadzie¶cia pięć.
Dwadzie¶cia.
Digger był coraz bliżej tłumu ludzi. Spod płaszcza wydobył pistolet maszynowy.
Z lewej strony rozległ się wystrzał. Po chwili następny i dwa dalsze.
Tak! — pomy¶lał Kennedy. Maj± go.
Nagle wyrwało kępę trawy tuż obok Kennedy'ego. Czwarta kula ¶wisnęła mu koło
głowy.
Jezus Maria! Oni strzelaj± do mnie. Zobaczyli mężczyznę biegn±cego z broni± w
stronę tłumu ludzi i wzięli mnie za mordercę.
— Nie, nie! — Przykl±kł, skulił się i wskazał w kierunku Diggera. — To on!
Morderca był w¶ród drzew. Zbliżał się z boku do zbitego tłumu ludzi. Za minutę
będzie 15 metrów od nich i zabije setki osób.
Do diabła z nimi! Trzeba mieć nadzieję, że policjanci s± kiepskimi strzelcami.
Kennedy zacz±ł ponownie biec.
Jeszcze raz kto¶ strzelił w jego kierunku, ale w końcu został rozpoznany. Przez
megafony podano rozkaz wstrzymania ognia.
— RozejdĽcie się! — krzykn±ł Kennedy do ludzi stoj±cych w tłumie, ale nie mieli
gdzie się rozej¶ć. Byli stłoczeni jak sardynki w puszce. Niektórzy
___ 99^ ___
———————— &*{**)
przygl±dali się fajerwerkom na niebie, inni zdezorientowani i zaniepokojeni
rozgl±dali się wokół siebie.
Kennedy skierował się w stronę drzew. Biegł w kierunku miejsca, w którym
ostatnio widział Diggera.
Umieram — pomy¶lał. Wyobraził sobie, że leży na ziemi i wije się w agonii — jego
serce przestało bić.
Co ja, do cholery, robię? Dlaczego wpadłem na tak idiotyczny pomysł? Ostatni raz
strzelał z broni trzydzies'ci lat temu. Był wtedy z synem na wakacyjnym obozie.
Oddał trzy strzały i ani razu nie trafił do tarczy. Dziecko bardzo się wstydziło
za swojego ojca.
Biec, biec...
W stronę rzędu drzew, w stronę Diggera
|
WÄ…tki
|