ďťż

- Prawie tak samo, jak ich miłośników...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Everett, ty też możesz iść z nami. Reszta zostaje, dopóki nie zdecydujemy, co z wami zrobić. Everett wstał i wskazał Terę. - Dziewczyna może się panu przydać, panie Ryland. McKell twierdzi, że to córka Arno Camerona. Brat John uniósł brwi. - Naprawdę? - Po raz pierwszy od kiedy tu wszedł, zobaczyłem na jego twarzy autentyczne zdumienie. - No to zabieramy ją. W końcu McKell może potrzebować dodatkowych środków perswazji. Ochroniarz poderwał Terę na nogi. - Perswazji? - zdziwił się Nicabar. - Tak - odparł ponuro Brat John. Nagle stracił humor. - Zdaje się, że nasz sprytny miłośnik obcych zmajstrował coś w systemach sterowniczych „Icarusa”. Moi ludzie nie potrafią się z tym uporać. Popatrzyłem na Everetta. - Nie chciałem rozstawać się z nim bez tej miłej pogawędki - odrzekłem skromnie. - Everett, powiedz prawdę. Dałeś tu całkiem fajne przedstawienie. To ty zabiłeś Jonesa, mam rację? Parsknął pogardliwie. - Tak się popisywałeś swoim sprytem i jeszcze nie jesteś pewien? Oczywiście, że go zabiłem. A co myślałeś? - zadrwił. - Że to Chort? - Wolałem się upewnić - mruknąłem. - Cieszę się, że wszystko jest jasne - wtrącił się Brat John. - Dar i Kinrick, zostajecie tutaj. Reszta idzie ze mną. Droga do „Icarusa” wydawała mi się tym razem piekielnie długa. Na przodzie kroczył Brat John w towarzystwie Everetta i dwóch ochroniarzy. Ixil, Tera i ja szliśmy za nimi pod eskortą trzech goryli. Pilnowali, żebyśmy trzymali się pięć kroków za czołem pochodu. Widocznie bali się, że ktoś z nas spróbuje samobójczego ataku na ich szefa. Było jeszcze ciemniej i zimniej niż przedtem. Wiatr przybrał na sile. Panowało nieprzyjemne milczenie. Bez wątpienia Tera winiła za wszystko wyłącznie mnie. Niestety, nie mogłem odmówić jej racji. Ale w tej chwili mało mnie obchodziły nasze wzajemne stosunki, żale Tery, chłód, czy nawet lufa broni wbijająca mi się w lewą nerkę. Oczami wyobraźni widziałem stół do gry i toczące się po nim kości. Za kilka minut miało się okazać, czy wygrałem, czy przegrałem. W otwartym włazie stała ciemna postać. Pierwszy wspiął się na schodki Brat John, za nim ochroniarz i Everett, potem Tera, drugi ochroniarz i Ixil. Dwaj inni goryle zarezerwowali mi ostatnie miejsce w kolejce. Wzięli mnie między siebie i wprowadzili na górę. Albo Brat John uważał, że jestem najbardziej niebezpieczny, albo należały mi się specjalne względy z tego tytułu, że jako jedyny potrafiłem uruchomić systemy statku. Brat John wszedł do środka i pomaszerował przed siebie. Tera z Ixilem, ich ochroniarze, typ z włazu i jego dwaj kolesie czekali na mnie w tunelu. Myślałem, że Brat John przyprowadził do domku najgorsze kreatury ze swojej kolekcji. Ale ci nowi bili tamtych na głowę pod każdym względem. Bez słowa pokazali lufami, że mamy iść do głównej kuli. Klapa na końcu tunelu była zamknięta. Jeden ze zbirów otworzył ją i omal nie stracił równowagi na granicy dwóch pól grawitacyjnych. Tera i Ixil przekroczyli próg z godnością dzięki długiej praktyce. Wstrzymałem oddech i poszedłem w ich ślady. Od mojej wieczornej wizyty we wnętrzu kuli nie zmieniło się prawie nic. Tyle tylko, że teraz paliły się wszystkie światła i przywitało nas ośmiu następnych typów. Czterej pochodzili z tego samego miotu, co nasza eskorta. Stali swobodnie w pobliżu dna kuli. Trzej inni uwijali się przy sterach i przyrządach nawigacyjnych w przedniej części kadłuba; z pewnością pilot i silnikowcy, którzy już dawno powinni byli unieść „Icarusa” w przestrzeń. Moją uwagę przykuł ósmy mężczyzna. Czekał na samym dnie kuli. Widocznie nie ufał obcej grawitacji, choć trzymała jego techników przy powierzchni w połowie krzywizny kadłuba. Był drobny, przynajmniej w porównaniu z otaczającymi go ochroniarzami. Dawno przekroczył wiek średni, czego nie mogły ukryć intensywnie zabiegi odmładzające, które z pewnością przeszedł. Nosił drogi, ciemny garnitur i jeszcze droższą dyskretną biżuterię. Miał starą twarz bez wyrazu i martwe oczy, jakby nie żył od tysiąca lat. Nigdy go nie widziałem, ale natychmiast odgadłem, kim jest. Kości przestały toczyć się po stole. Wygrałem. Brat John sprowadził nas w dół kadłuba. - McKell, jak się domyślam? - odezwał się mężczyzna. Głos miał równie martwy, jak oczy. - Zgadza się - potwierdziłem. - Pan Antoniewicz, o ile się nie mylę? Bardzo się cieszę, że w końcu mam okazję poznać pana osobiście. - Czyżby? - odrzekł. Mówi się, że niektórzy ludzie potrafią rozebrać człowieka wzrokiem. Spojrzenie Antoniewicza wręcz obdarło mnie ze skóry i przeniknęło do kości. - Większość tych, którzy są przyprowadzani na spotkania ze mną, wcale nie marzy o takim przeżyciu. Wielu nawet krzyczy i nie może zamilknąć. Przełknąłem z trudem. Przypomniały mi się wszystkie zasłyszane historie o ludziach zmuszonych do stawienia się u Antoniewicza. - Rozumiem, proszę pana - odpowiedziałem pokornie. - Zechce mi pan wybaczyć śmiałość, ale podejrzewam, że nikt z tamtych nie ofiarował panu takiego prezentu, z jakim ja przychodzę. Kąciki jego ust chyba uniosły się leciutko, ale trzeba byłoby mieć mikrometr, żeby się upewnić. Może nawet się uśmiechnął, bo jego oczy przybrały jeszcze bardziej martwy wyraz. - Czyżby? Miałem wrażenie, że „Icarus” już należy do mnie. - Zgadzam się z tym - przyznałem. Wolałem przemilczeć fakt, że gdybym sam tu nie przyleciał, „Icarus” pewnie jeszcze długo nie należałby do niego
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.