ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Chciał
zobaczyć własnymi oczyma tę sprawę, za którą szli w pole
nadstawiać piersi mężczyźni i wszystka młodzież - szli spokojnie,
wesoło, przy huku bębna. Chciał dowiedzieć się, co naprawdę kryje
się w samym rdzeniu tego ich entuzjazmu, jaka idea zasadnicza,
jaka siła, jaka wewnątrz skręcona sprężyna rozpręża się i popycha
ich do dzieła. No, i co ta siła jest warta. Gdy pierwszy raz po
przeszkoleniu na placu musztry, które trwało dosyć długo,
wyruszył wreszcie, przebył most na Wiśle, minął Pragę i znalazł
się ze swą kompanią na końcu przedmieścia, oficer prowadzący ten
oddziałek - młody marsowy satrapa, jakby połknął stu generałów -
kazał stanąć. Na szosie radzymińskiej, która już wybiegała w
szczere pole, kłębił się olbrzymi tuman kurzu, żółta zawierucha
sięgająca wysoko pod niebo. Nie wiadomo było, co to się tam kryje
w środku tej niezmiernej kurzawy. Młodzi żołnierze stali z bronią
u nogi. Za nimi grupa jakichś połamanych cywilów, ciężarowe
automobile, chłopskie wozy - wszystko wstrzymane w swym ruchu i
biegu, zbite w jedną masę. Nareszcie dostrzeżono, że w wielkim
pyle jest jakiś ośrodek, ciemny rdzeń. Niewiele minęło czasu,
aliści ukazał się ów rdzeń tajemniczy. Była to olbrzymia, wprost
niezmierna bolszewicka kolumna - lecz już jeńców. W długich do
samej ziemi szynelach, ciężkich i grubych, w papachach na
spoconych głowach, boso przeważnie lub w buciorach
najrozmaitszego pochodzenia brnęli ci młodzi zdobywcy świata pod
strażą małych i niedorosłych żołnierzy polskich, którzy tu i tam
idąc z karabinami na ramieniu srogo pokrzykiwali na tę
nieskończoną watahę, szóstkami idącą w jarzmo po radzymińskiej
szosie. Zdumienie było tak wielkie i powszechne, iż wszyscy
widzowie zamilkli i długo wpatrywali się w ten obraz niesłychany.
Szli i szli zdrożeni jeńcy mijając mały oddziałek, w którym się
mieścił Cezary Baryka. Aliści z ostatniego przydrożnego domku,
z niskiej przedmiejskiej sadyby, wściekle odmalowanej na kolor
niebieski, gdzie mieścił się szynczek, ostatni pocieszyciel dla
opuszczających miasto i pierwszy wielkiej stolicy na tej szosie
zwiastun - wytoczyła się jejmość niska a pękata, gruba jak
komoda. Długo przypatrywała się mijającym szóstkom bolszewickich
żołnierzy. Aż nie mogła wytrzymać: podparła się w boczki,
wyskoczyła przed front jeńców i jęła wygrażać im pięściami. Jak
opętana od diabła, miotając się tu i tam, krzyczała: -
Przyszedłeś Warszawę zdobywać, śmierdziuchu moskiewski, jeden z
drugim?... Dawno cię tu nie widzieli, mordo sobacza? Jużeś
naszych zwyciężył?... Idziesz zasiadać w kucki na złotej sali w
królewskim zamku?... Jeńcy spoglądali na tę przykrótką wiedźmę
z powagą, a nie bez obawy w oczach. Nie wiedzieli przecie, do
czego taka poczwara może zachęcać żołnierzy z karabinami u nogi.
A nuż do rzezi? Babsko miotało się przed szeregiem, coraz
głośniej wywrzaskując. - Co to za mordy astrachańskie, moje
państwo kochane! Jakie to mają cylinderki morowe, ciepłe na tę
porę! E - franty! A dopiero buty na nich - klasa! Jakimi to
ślepkami na nas kłapią! A buzie jakie to poczciwe! Każdy jakby
z dzbanuszka wylizał. A wszystko, moje państwo kochane - z głodu.
Przedefilowała przed kolumną jak generał idąc w stronę Radzymina
- zlustrowała szeregi i znowu zawrzeszczała: - Żarłbyś jeden z
drugim własne guziki od portek, żebyś je tak miał, jak nie masz,
kałmuku z krzywymi ślepiami! Boś nawet jeszcze do noszenia portek
nie doszedł. Kiszki ci się skręcają, boś cztery dni w gębie nic
nie miał. Dobrze ci tak, świnio nie oskrobana! Nie chodź w cudzy
groch, bo to nie twój, świński ryju, tylko cudzy. Rozumiesz mię,
jeden z drugim? Ostatnie zapytanie wykrzyknęła najgłośniej, jakby
w oczekiwaniu odpowiedzi. Gdy zaś nikt nie odpowiedział, a
szeregi szły dalej za szeregami, wyjaśniła tajemnicę groźnego
pytania: - Żebym tak miała z parę koszyków ziemniaków, jak nie
mam, tobym nagotowała w łupinach i dała wam w korycie żreć,
świnie wygłodniałe!... Nie mogę, moje państwo kochane, patrzeć
na te głodne ryje. No, nie mogę! W istocie jejmość przedpraska
cofnęła się nieco w tył, bo też i kurzawa bijąca spod nóg jeńców
zawaliła wszystko. Czoło kolumny było już pewnie na moście
wiślanym, a koniec jej jeszcze nie wkroczył na przedmieście
praskie. Nareszcie się przewalili. Pył opadł. Oddziałek, w którym
tkwił Cezary Baryka, wyruszył w drogę. Miało się pod wieczór
|
WÄ
tki
|