ďťż

Nasze oczy jednak szybko przyzwyczaiły się do ciemności...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Czasami stawaliśmy i on nasłuchiwał. Ja zaś wietrzyłem nosem jak zwierzę. Szliśmy koło szosy i za każdym razem, kiedy jechało jakieś auto, rzucaliśmy się na ziemię. W pewnym momencie na szosie ukazały się jakieś migocące światełka i nasz przewodnik dał nam znak, abyśmy padli na ziemię. I znów mieliśmy niesamowite szczęście. Okazało się, że był to pieszy patrol niemiecki z psem; przeszli o kilka kroków od nas i niczego nie zauważyli, a pies nas nie wyczuł. Później jeszcze kilka razy szły patrole lub jechały wojskowe auta. Trwało to jakiś czas, aż znów weszliśmy w głębszy las. Nagle złapałem się na tym, że idąc śpię. Czułem, że nasz przewodnik mocno objął mnie ramieniem. Za każdym razem, kiedy się budziłem, zasypiałem zaraz z powrotem, ale jednak szedłem. Jego ramię nie pozwalało mi upaść. Jeszcze dwa razy robiliśmy przerwy na odpoczynek, ale było nam coraz ciężej. On był najstarszy z nas, ale nie wykazywał żadnych śladów zmęczenia. Cały czas nami kierował, pomagał nam i dodawał otuchy, a co najważniejsze — cudownie orientował się w terenie. Do stacji kolejowej Węgrzce przybyliśmy o świcie. Wszyscy, oprócz naszego przewodnika, byliśmy u kresu sił. Był tam mały domek stacyjny. Zatrzymaliśmy się w pewnej odległości od niego i przewodnik poszedł sprawdzić, czy na stacji nie ma Niemców i ile kosztują bilety do Tarnowa, bo ojciec nie był pewien, czy starczy mu pieniędzy. Leśniczy wrócił i doniósł nam, że na stacji nikogo nie ma. Okazało się, że ojca pieniądze jeszcze starczą akurat na bilety do Tarnowa i leśniczy znów wrócił na stację, by je kupić. Pociąg odchodził za niecałą godzinę i on cały czas czekał z nami na stacji, tak jakby czuł się za nas odpowiedzialny. Dodawał nam otuchy i wiary w ocalenie, przestrzegał, byśmy mieli się na baczności. Ojciec i matka dziękowali mu. Mnie wydało się nagłe, że to nie jest człowiek, tylko anioł i pocałowałem go w rękę, co go bardzo zawstydziło. Na stacji zebrało się kilku robotników, ale nie zwracali na nas uwagi. Wreszcie pociąg do Tarnowa wjechał na stację i nasz przewodnik pomógł nam wejść do wagonu, po czym dał ojcu swój plecak ze słowami: „Tam jest dla was śniadanie. Jedźcie z Bogiem i oby miał was w swojej opiece". Obiema rękami rzucił nam całusa i oddalił się. Człowieka tego nie widziałem więcej w życiu, nasze poszukiwania po wojnie spełzły na niczym. Nie znaliśmy jego nazwiska. Czyniliśmy wiele wysiłków, aby go odnaleźć, ale wszelki ślad po nim zaginął. Był to najszlachetniejszy człowiek, jakiego spotkałem w swoim życiu. Nie ulega żadnej wątpliwości, że tylko dzięki niemu zdołaliśmy się wtedy uratować. Z narażeniem życia, z własnej inicjatywy i zupełnie bezinteresownie, wziął na siebie tak olbrzymie niebezpieczeństwo, by ratować obcych ludzi. Ratował bliźnich, bo tak nakazywało mu sumienie. Wiele razy w życiu o nim myślałem. Za każdym razem, kiedy rodziły się moje dzieci i moje wnuki, myślałem o nim, że on też ma swój udział w tych radosnych dla mnie wydarzeniach. Przyznaję, że nieraz wracało do mnie to poczucie, że to nie był człowiek, tylko anioł w ludzkiej postaci. Czasem myślałem, że może każdy potrafi być aniołem, jeżeli tylko tego chce. Pamięć o nim napawała mnie wiarą w ludzi przez całe moje życie i pamięć tę noszę zawsze w swoim sercu. Wtedy, jadąc pociągiem do Tarnowa i z bojaźnią w sercu prosząc Boga, byśmy szczęśliwie dojechali, jeszcze nie wiedziałem, co się stało z moimi najbliższymi i drogimi ludźmi w Wieliczce. Później dowiedzieliśmy się. Ciocia Liba razem z Francis i Felusią zostały zastrzelone na cmentarzu w Wieliczce. Najpierw zamordowano Francis i Felusię, na oczach matki, a później ciocię Libę. Kobieta, u której były schowane, wyrzuciła je podczas akcji. Wujek Schenker z rodziną i kilkunastoma innymi osobami, byli schowani w garbarni na Klaśnie. Oddani im robotnicy zamurowali ich tam w jakimś magazynie. Po dwóch tygodniach udało im się w nocy wyjechać autem ciężarowym z Wieliczki do Bochni i tam dostali się do getta. Nicha Armer wraz z rodziną zginęła uduszona w komorze gazowej w Bełżcu. Jankiel z rodziną i Adaś Grossfeld z rodziną też tam zginęli. Adama zastrzelono tak jak jego ojca, przed domem, razem z jego sparaliżowaną babcią, którą wywleczono z łóżka. Zylek wraz z sześciuset innymi chłopcami wysłany został do obozu w Płaszowie koło Krakowa. Po jakimś czasie zachorował tam na jakąś zakaźną chorobę i Niemcy go zastrzelili. Taki był los ludzi, których kochałem i których bestialska siła wyrwała z życia. Płaczę po nich do dziś. Tarnów Pociąg do Tarnowa wlókł się i przystawał na każdej stacyjce, co wzmagało niepokój moich rodziców, bo obawiali się, że mogą wejść jacyś niebezpieczni dla nas ludzie. Ja byłem bardzo zmęczony i śpiący, ale i moje nerwy były napięte, nie mogłem zmrużyć oka. Nawet Luśka, którą całą noc noszono na rękach, teraz siedziała grzecznie koło mamy i nie marudziła jak zawsze. Cały czas patrzyła na nią swoimi dużymi niebieskimi oczami, jakby chciała wyczytać z jej twarzy, co się z nami stanie. Wydawało mi się, że widzę w jej oczach strach, ale może był to tylko mój własny strach, bo nie sądzę, żeby Luśka rozumiała, w jakim jesteśmy niebezpieczeństwie. Byliśmy sami w przedziale. Na jakiejś małej stacyjce weszło do naszego wagonu kilka osób. Rodzice zaczęli mówić po niemiecku. Rozmawiali ze sobą głośno, udając, że o coś się sprzeczają. Jakaś pani otworzyła drzwi naszego przedziału i chciała wejść, ale słysząc niemiecką mowę zasunęła je z powrotem i poszła dalej. Chwilę później powtórzyło się to z jakimś starszym panem. Pociąg znowu ruszył, ale moi rodzice nie przerywali rozmowy. Nagle zauważyłem, że pod ławką, tuż koło drzwi, coś zabłyszczało. Pochyliłem się i podniosłem małą, okrągłą odznakę hitlerowską z czarnym hakenkreuzem na czerwonym tle, jaką Niemcy często nosili na cywilnych marynarkach. Wystawał z niej mały kawałek złamanej szpilki. Pokazałem ją ojcu. Mama była zdania, że trzeba to natychmiast wyrzucić, ale ojciec powiedział, że może nam pomóc w drodze do Tarnowa i nie zastanawiając się długo — wpiął ją sobie do klapy marynarki. Pierwszy zobaczył ją konduktor. Sprawdził nasze bilety i z wielkim uszanowaniem zasalutował ojcu. Na jakiejś większej stacji wsiadło do pociągu dużo ludzi i nasz przedział się zapełnił. Współpasażerowie, gdy tylko usłyszeli rozmowę po niemiecku i zobaczyli odznakę mego ojca, przestali ze sobą rozmawiać. Wydawało mi się nawet, że niektóre twarze były zatrwożone. Patrzyłem przez okno, aby nie zdradzić się, że ich obserwuję. Zapowiadał się znowu jeden z tych pięknych dni, jakich wiele było w sierpniu 1942
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.