ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
..
Ruszył od progu i już za pierwszym krokiem uleciało natchnienie.
Zrobiło się zimno, strasznie i pusto. Na zielonkawym dywanie, tuż
u jej stóp, leżał brauning, mały, nieznaczny wykrawek żelaza. W
jednej chwili rozrósł się we wszystkie strony, zolbrzymiał,
wypełnił cały pokój, zaciężył. Teraz zrozumiał. Zastał ją w takiej
chwili... Właśnie w takiej chwili... I znowu, jak za nagłym
uderzeniem wichru, poniosło go natchnienie. Dobrze, snadź tak być
musi. Można i tak! Wszystko jedno, byleby i on w sekundę po niej u
jej stóp... Co znaczy głupie, długie życie? Cud jednej chwili, a
potem... Na wieki!
Siedziała nieruchoma, z twarzą ukrytą w dłoniach, z łokciami
wspartymi na kolanach. Czas płynął. Do bólu, do niezniesienia
wzmagało się w nim napięcie oczekiwania na jej pierwsze słowo. Tak
trwało nie do pojęcia długo. Znajdował się jakby w pustce. Nie
mógł się zdobyć na żadną myśl. Niepostrzeżenie zapadł w martwotę,
poddał się nicości - jak gdyby tu zupełnie nie był. Nagle pani
Goślicka podniosła głowę, spojrzała pustymi oczami i szybko
podwinęła pod siebie nogi, opadła na otomanę, zwinęła się, ułożyła
głowę na poduszce, poprawiła się wygodniej i leżała z zamkniętymi
oczami. Jak gdyby była sama w pokoju. Usnęła.
W fioletowych półcieniach, w zaledwie uchwytnym zapachu nie
znanych perfum, który przepływał falami, jakby czyjeś
westchnienie, w złotych ramach niewiadomych obrazów, w zwiędłej
róży marniejącej, porzuconej na stoliku, wszędzie i od wszystkiego
biła trwoga i upajająca gorycz obłędu. Łagodny, spokojny,
staroświecki chód zegara wciąż wychodził z ciemności sąsiedniego
pokoju i potęgował ciszę oniemiałą i napiętą. Lada chwila objawi
się to niepojęte. Odezwie się jakieś słowo i wypowie od razu
wszystko, co jest niezrozumiałe i najtajemniejsze. Wybuchnie czyjś
krzyk ostry, obłąkany i przerwie, zniszczy w jednej chwili to, co
jest, co było, co mogło, co może jeszcze być. Albo wejdzie tu mus
nieprzeparty i opęta, nakaże natychmiast dokonać rzeczy
straszliwej. Albo w białych ramach tych drzwi wystąpi z ciemności
i będzie na nich patrzało śmiertelnie i długo widmo rotmistrza
Romana Goślickiego, ono, które jest tu zawsze w utajeniu swoim
obecne. Marek przymknął oczy i czekał. I wydało mu się, że jest
teraz zupełnie gdzie indziej (gdzie?), a to, co jest - to sen.
Westchnęła głęboko jak człowiek śpiący. Marek ocknął się z
odrętwienia i spojrzał na nią bystro. Nigdy nie widział jej
takiej. Zdawało mu się, że za sprawą wymarzonych czarów,
niepojętym sposobem, zakradł się do niej niewidzialny i dostąpił
cudu patrzenia w jej tajemną, nikomu nie znaną samotność. Oto ona
w całej swojej prawdzie, sama ze sobą. To, co widzi, jest
niemożliwością, to się nie powtórzy nigdy. Spieszył się, by
ogarnąć ją całą i wchłonąć z niej wszystko, przeniknąć i wykraść
jej tajemnicę. Podglądał ją jak wroga, z zimnym okrucieństwem,
bezczelnie złymi, drapieżnymi oczami. Nigdy nie widział tych
ciemnych, długich rzęs ani pokrętnej, dziwnej linii brwi, które
kreśliły się jak wypisane dwa słowa dwoma odrębnymi znakami. Każdy
wypowiada swoje słowo. Można je odczytać i przez nie wiedzieć o
niej to, czego nie zdradzą nigdy oczy opętujące niepokojem. Po raz
pierwszy w życiu patrzał w tę twarz bez pomieszania i trwogi. Nie
odrywając oczu zatapiał się w niej i badał, i pytał. Szukał
przyczyny tego, co w nim się działo, szukał tam i siebie samego,
swojego śladu, cienia. Czyż na tym czole, przesłoniętym
ciemnorudawym pasemkiem włosów, nigdy nie odbiła się, nigdy nie
postała myśl o nim? Wszystko w tym obliczu było mu bliskie i
rodzone, w nim streszczały się jego marzenia od niepamiętnych
czasów, od lat dziecięcych. W wizjach tęsknoty, we snach
młodzieńczych ono majaczyło, przemykało się wśród niezliczonych
obrazów, odchodziło i wracało wiernie. Teraz, naraz przypomniało
się to ze wszystkich wielu lat. Czy to nie jasne, że ona mu była
sądzona w tajemnych wyrokach przeznaczenia? Na próżno opiera mu
się jeszcze i walczy z tym, co musi się wypełnić. Nieprzeliczony
odmęt przypadków, chaos wydarzeń, rozstrzelonych, rozbieżnych w
jego i jej losach, cały ogrom nieprawdopodobieństw złożyły się na
wyrok losu, na cud ich spotkania. Nie wojna, nie kule - samo
przeznaczenie zabiło biednego Romana. Zadrgały kąciki ust.
Poruszyła wargami, jak gdyby chciała wyszeptać słowo. Wargi
rozchyliły się, błysnęły zęby i w twarzy rozpostarło się upojenie
tajemnego sennego widziadła. Odruchowo, nie wiedząc o tym, podał
się ku niej cały. Zapragnął wiedzieć, co ona w tej chwili czuje, o
czym śni. Ocknęła się podejrzliwość, zrodziła się zawiść o to
|
WÄ
tki
|