ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Mógłbym sięgnąć, by przejąć ciemną energię, którą
zgromadził w tym miejscu, i wykorzystać ją tak, jak bym chciał, nie licząc się z konsekwencjami.
Czemu nie zabić go teraz? Fioletowe światło widoczne dla mojego innego wzroku drżało
i pulsowało w oknach, siła została zgromadzona, przygotowana i ukształtowana. Cień był
w środku, zbierając swoją moc, przygotowując się do wyzwolenia zaklęcia mającego mnie zabić.
Co mną kierowało, że pozwalałem mu wciąż oddychać?
Z wściekłością zacisnąłem pięści. Czułem, że powietrze świszcze z napięcia, kiedy zbierałem
się, żeby zniszczyć dom, Cienia i jego wszystkich żałosnych przydupasów, którzy tam z nim byli.
Z taką mocą mógłbym rzucić wyzwanie samej Radzie, zgromadzeniu siwobrodych, starych
durniów pozbawionych zdolności przewidywania, wyobraźni i wizji. Rada i ten jej żałosny pies
łańcuchowy, Morgan, nie mają pojęcia o rzeczywistej głębi mojej siły. Tu jest cała energia,
rozżarzona moim gniewem, gotowa, by po nią sięgnąć i obrócić w popiół wszystko, czego
nienawidzę i czego się boję.
Srebrny pentagram należący niegdyś do mojej matki i płonący chłodnym blaskiem na mojej
piersi zaczął mi nagle ciążyć tak, że aż sapnąłem. Pochyliłem się lekko w przód i uniosłem dłoń.
Palce miałem tak mocno zaciśnięte w pięść, że zabolały mnie, kiedy spróbowałem je
wyprostować. Moja dłoń zatrzęsła się, zadrżała i zaczęła opadać.
Wtedy stało się coś dziwnego. Jakaś inna dłoń dotknęła mojej. Była szczupła, z długimi,
delikatnymi palcami. Kobieca. Łagodnie ujęła moją rękę i uniosła ją, tak jak prowadzi się rękę
małego dziecka, pomagając mi uchwycić pentagram matki.
Trzymałem go w dłoni, czując jego chłodną moc, jego uporządkowaną, rozumną geometrię.
Pięcioramienna gwiazda wpisana w okrąg to starożytny symbol białej magii, jedyna pamiątka po
mojej matce. Chłodna moc pentagramu dała mi szansę, chwilę na to, bym zaczął znów myśleć,
bym oczyścił swój umysł.
Oddychałem głęboko, starając się widzieć wyraźnie przez gniew i nienawiść, przez płonącą
we mnie żądzę zemsty i kary. Nie temu służy magia. Nie tak działa. Magia ma źródło w samym
życiu, we współdziałaniu natury i żywiołów, w energii wszystkich żywych istot, a zwłaszcza
ludzi. Od tego, jakim się jest człowiekiem, co kryje się w naszym wnętrzu, zależy to, jaką magię
praktykujemy. Nie ma bardziej niezawodnego miernika charakteru człowieka od sposobu, w jaki
wykorzystuje on swoją siłę, swoją moc.
Ja nie jestem mordercą. Nie jestem taki jak Victor Sells. Jestem Harry Blackstone
Copperfield Dresden. Jestem magiem. Magowie panują nad swoją mocą. Nie pozwalają, by to
ona zapanowała nad nimi. No i magowie nie posługują się magią, żeby zabijać ludzi. Stosują ją,
żeby odkrywać, chronić, naprawiać, pomagać. Nie żeby niszczyć.
Mój gniew nagle się ulotnił. Po chwili ustąpiła też paląca nienawiść i w głowie rozjaśniło mi
się na tyle, że znów mogłem zacząć myśleć. Ból w nodze stał się ćmiący. Drżałem
w podmuchach wiatru i pierwszych kroplach deszczu. Nie miałem kija, nie miałem różdżki. Moje
błyskotki były zużyte lub wypalone, w każdym razie bezużyteczne. Wszystko, czym
dysponowałem, było we mnie.
Rozejrzałem się, nagle czując się mały i bardzo samotny. Obok mnie nie było nikogo. Żadna
dłoń nie dotykała mojej. Nikt nie stał przy mnie. Zaledwie przez moment wydawało mi się, że
czuję powiew perfum, znajomy i pociągający. Potem i on znikł. Jedyną osobą, która mogła mi
pomóc, byłem ja sam.
Wypuściłem powietrze z płuc.
Cóż, Harry powiedziałem do siebie najwyraźniej to musi wystarczyć.
Tak więc poszedłem przez widmowy krajobraz zaśmiecony czaszkami, prosto w paszczę
nadciągającej burzy, do domu napełnionego złą mocą, pulsującego barbarzyńską, zdziczałą siłą
tajemną. Szedłem na spotkanie morderczego przeciwnika, który miał całkowitą przewagę, który
był przygotowany, żeby mnie zabić i chciał to zrobić z miejsca, w którym się znajdował,
z samego jądra swej niszczycielskiej mocy, podczas gdy ja nie miałem innej broni niż moje
własne umiejętności, spryt i doświadczenie. Czy nie mam świetnej roboty?
Rozdział 25
Widok domu nad jeziorem, jaki zobaczyłem innym wzrokiem, nie opuści mnie nigdy. Dom
Victora Sellsa wzbudzał odrazę. Z wierzchu wyglądał dość niewinnie, jednak na głębszym
poziomie był cuchnący, przegniły. Kłębiła się w nim negatywna energia, złość, duma i żądza.
Zwłaszcza żądza. Żądza bogactwa, żądza władzy, o wiele więcej niż tylko cielesne pożądanie.
Istoty z cienia, nie rzeczywiste byty, tylko upostaciowanie negatywnej energii tego miejsca,
czepiały się ścian, rynien, ganku, parapetów. Obżerały się resztkami energii pozostałymi po
rzucanych przez Victora zaklęciach. Przypuszczam, że tych resztek musiało być dużo. Victor nie
zaimponował mi jako osoba zdolna zagwarantować, że jej zaklęcia będą energooszczędne.
Dokuśtykałem do frontowych schodów. Mój inny wzrok nie ujawnił żadnych alarmów,
żadnego magicznego drutu rozciągniętego w poprzek drogi. Być może przeceniałem Victora
Cienia. Pod wzglądem mocy był dojrzałym magiem, ale brakowało mu wykształcenia. Mięśnie,
a nie mózg oto Victor Cień. Musiałem to uwzględnić.
Sprawdziłem drzwi wejściowe, ot tak sobie.
Otworzyły się.
Zamrugałem zdumiony, ale nie mogłem zaprzeczyć, że szczęście mi sprzyja lub że Victor
przejawia nadmierną pewność siebie, nie zamykając drzwi na klucz. Zaczerpnąłem tchu,
zebrałem swoją całą wolę i wszedłem do środka.
Zapomniałem, jak dom był umeblowany czy urządzony. Pamiętam tylko to, co ukazał mi
inny wzrok. To samo co na zewnątrz, tylko w większym nasileniu, bardziej skoncentrowane,
bardziej trujące. Takie same istoty zwieszały się zewsząd w ciszy, wygłodniałe, z błyszczącymi
oczami. Niektóre przypominały gady, inne wyglądały raczej jak szczury, jeszcze inne przybrały
kształty owadzie. Wszystkie były nieprzyjemne, wrogie i odsuwały się ode mnie, kiedy się
zbliżałem, by nie dotknęła ich aura trzymanej przeze mnie w pogotowiu energii. Wydawały ciche
odgłosy, dźwięki, których nigdy bym nie wyłowił uchem, ale inny wzrok ogarniał je również.
Był tam długi, ciemny korytarz wypełniony tymi istotami. Szedłem wolno i cicho, a one
ślizgając się, pełzając i wijąc, pierzchały mi spod nóg
|
WÄ
tki
|