ďťż

Jechałem około piętnastu metrów za Belokim...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Ścinaliśmy zakręt z prędkością sięgającą osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Koło roweru Belokiego wpadło w poślizg. Próbował hamować - ale koło zablokowało się. Wtedy nastąpiło szarpnięcie i rower przewrócił się na bok. Beloki wypadł z roweru i z hukiem uderzył o chodnik tuż przede mną. Kolarz i rower sunęli splątani w poprzek drogi. Próbowałem hamować - wówczas tylne koło mojego roweru zaczęło się blokować. Traciłem panowanie nad rowerem. Miałem do wyboru: albo wpaść na Belokiego i przewrócić się, albo zjechać z drogi. Zjechałem z drogi. Znalazłem się na polu. Nie wiedziałem, co stało się Belokiemu, który został w tyle. Wiedziałem tylko, że jestem szczęśliwy, bo udało mi się uniknąć upadku. Przecież pobocze drogi mogło się kończyć przepaścią albo mogła być za nim skalna ściana. Na szczęście było to otwarte pole. Cieszyłem się także, że było już po żniwach i nie wpadłem w zboże. Wjechałem w koleiny wyżłobione w ściernisku przez traktor. Zastanawiałem się, czy nie zawrócić, ale straciłbym wtedy zbyt wiele cennego czasu. Spojrzałem przed siebie i zobaczyłem, że droga skręca w moją stronę. „Może będę mógł przejechać przez pole - pomyślałem - i w ten sposób ponownie znaleźć się na trasie wyścigu”. Instynktownie wyprostowałem kierownicę i nacisnąłem na pedały, przecinając skrzypiące pod kołami ściernisko. Brałem, oczywiście, pod uwagę to, że w każdej chwili mogę przekoziołkować nad kierownicą albo złapać gumę. W końcu przejechałem przez pole. Przede mną rozciągała się droga. Nagle zobaczyłem rów melioracyjny. Zahamowałem tak ostro, że omal nie zrobiłem salta. Nie dało się przejechać przez tę przeszkodę. Zeskoczyłem z roweru i wziąłem go na ramię, niczym worek ziemniaków. Dając susa przez rów, poślizgnąłem się i wznieciłem tuman kurzu. Wylądowałem po drugiej stronie przeszkody, dobiegłem do jezdni i wskoczyłem na rower. W tym samym momencie minął mnie Tyler. Pędząc, wykonał gest, który można uznać za pozdrowienie. Nacisnąłem na pedały, starając się dogonić grupę kolarzy, którzy wysunęli się na prowadzenie. Jadąc, cieszyłem się, że wciąż biorę udział w wyścigu. Ukończyłem etap w niezłej formie, ciągle jeszcze w żółtej koszulce. Czułem się jednak podle z powodu Belokiego. Wieczorem zadzwoniłem do Pedra Celayi, lekarza drużyny Belokiego, aby zapytać o zdrowie rywala, i dowiedziałem się, że Beloki złamał sobie udo, nadgarstek i łokieć. Kiedy telefonowałem, Celaya był akurat u Belokiego w szpitalu. Za pośrednictwem lekarza złożyłem Belokiemu wyrazy ubolewania. - Naprawdę mi przykro z powodu tego, co się stało - powiedziałem. - Proszę mu przekazać, że sądziłem, iż nic mu nie jest. Właśnie tak sądziłem. Nikt przecież nie chce zobaczyć wspaniałego rywala, który odpada z gry z powodu kraksy. Wypadki takie jak ten nie wpływają dobrze na zawodników. Później Beloki i ja zostaliśmy swego rodzaju towarzyszami. Do końca Tour de France Beloki dzwonił co jakiś czas do Johana, życząc nam powodzenia. Miałem nadzieję, że przejażdżka przez ściernisko będzie moją ostatnią niemiłą przygodą - przecież nic gorszego nie mogło się już zdarzyć. Było jednak inaczej. Kilka dni później stanąłem na starcie krytycznego etapu - jazdy indywidualnej na czas - długości 47 kilometrów, z Gaillac do Cap’Decouverte. Słońce znów paliło niemiłosiernie. Już podczas rozgrzewki strasznie się pociłem. Czułem się słaby i chciało mi się pić, kiedy stojąc na rampie, czekałem na swoją kolej. Wiedziałem, że Jan Ullrich, który jechał przede mną, uzyskał dobry czas. Wypadłem z rampy jak strzała i złapałem swój wyścigowy rytm. Na początku wszystko było w porządku, ale upał sprawił, że zacząłem sięgać po butelkę z wodą. Po przejechaniu jednej trzeciej trasy etapu osiągnąłem taki sam czas jak Ullrich. Ale wtedy upał zaczął mi okropnie dokuczać. Czułem go pod kaskiem, pod kombinezonem i nie mogłem go niczym złagodzić. Piłem i piłem
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.