ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Zrobiłam formę z plastycznej gumy i teraz macham co dzień po tuzinie. Odlew w gipsie patynowany na brąz. Całkiem to nieźle wygląda, i dało niebagatelny zarobek. Moje konto w banku powoli rośnie. Luty 1975 Long Island Od czasów uniwersyteckich wyleczyłam się całkowicie z kubistycznych wpływów. Jestem znów w abstrakcie. Nie są to jednak, jak dawniej, monotypie w ugrach i brązach. Teraz przerzuciłam się na wielkie formaty. Nie mieszczą się na sztalugach. Muszę malować na podłodze. Gamy kolorów: zimne zielenie, szafiry i fiolety. Techniki bardzo urozmaicone. Całość rozedrgana w odcieniach i różnorodnej fakturze powierzchni, chociaż pozornie nic się nie dzieje. Każdy kolejny obraz pochłania mnie bez reszty. Jak zacznę, nie mogę usnąć, dopóki nie skończę. Dobrze, że sześć godzin snu na dobę mi wystarcza, bo nieraz jeszcze w nocy wstaję, aby zapalić światło w pracowni i dodać gdzieś plamkę jakiegoś koloru. Poznaję smak i mękę "limae tabor et mora". Nie ma nic cudowniejszego! Marzec 1975 Long Island Odwiedził mnie na farmie mój stary przyjaciel z Warszawy, Tadeusz de Virion. Przyjechał z córką. Minęło już dwadzieścia lat od czasu, kiedy toczyliśmy tasiemcowe rozmowy, rozdzielając przysłowiowy włos na czworo. Aplikował wtedy u Grajnerta i prosto z kancelarii przychodził do kawiarni, gdzie mieliśmy spotkania. Nawiązywała się dyskusja, którą ciągnęliśmy tradycyjnie całą noc, aż do zamknięcia ostatniego w mieście lokalu, a nieraz jeszcze w czasie spaceru o szarym brzasku wschodzącego dnia. Ponieważ umysł Tadeusza pracuje z niespotykaną precyzją i logiką, a zasób jego wiedzy jest ogromny, naszą intelektualną przyjaźń ceniłam sobie bardzo wysoko. Radowała mnie każda chwila z nim spędzona. Tadeusz określał nasze wspólne dyskusje jako "ładowanie się akumulatorów". Kiedy spotkaliśmy się znów na tej półkuli, odnieśliśmy wrażenie, że czas się cofnął. Pochłonęła nas pasjonująca, parogodzinna rozmowa, jak za tamtych lat. Po obiedzie pojechaliśmy nad morze. W czasie spaceru brzegiem opustoszałego, szumiącego oceanu wspominaliśmy "wczoraj" i dyskutowaliśmy o "dziś". Nawiązując do najdawniejszych czasów zagadnęłam: - A pamiętasz, jakie mi zadałeś pytanie na pierwszym spotkaniu? - Było to w kawiarni na Nowogrodzkiej, trwało bardzo długo i poruszaliśmy mnóstwo tematów, ale pierwsze...? - Brzmiało: czy byt tworzy świadomość, czy świadomość tworzy byt? - Masz pamięć, jak kiedyś - przyznał. - Ale teraz już bym się tak nie spytał. Stało się to oczywiste. Na zakończenie nie omieszkałam dowiedzieć się czegoś o "dziś". - Jesteś po raz pierwszy w Nowym Jorku. Jak ci się ten gigant podoba? - No cóż - uśmiechnął się - miałbym ochotę powtórzyć za Corbusierem, który po pierwszym pobycie na Manhattanie powiedział: "C'est terrible, mais c'est beau" (to jest okropne, ale piękne). Zwierzyniec na farmie powiększył się. Dostałam od Krasińskich dwa małe kotki. Rudego z zielonymi oczkami nazwałam Nikita a szarą, niebieskooką kotkę ochrzciłam Chiquita. Wspaniała parka, którą moje psy zaakceptowały spontanicznie. Opiekują się nimi jak własnymi dziećmi. Oba kotki jedzą z wielkimi wilczurami z jednej miski, gonią się z nimi po pokojach i śpią na nich niczym na tapczanach. Symbioza absolutna. Moja koleżanka z uniwersytetu, inteligentna Żydówka, z którą prowadzimy wymianę własnej twórczości, po przeczytaniu moich wierszy i wspomnień wojennych wyraziła chęć zapoznania się z ostatnim manuskryptem "Moulin d'Amour". Zwróciła go pełna zachwytów, obiecując pokazać ojcu, który jest dyrektorem jednego z największych wydawnictw nowojorskich. Kwiecień 1975 Long Island Pani Kistnerowa, właścicielka Wydawnictwa Rój, wprowadziła mnie do Pen-Clubu. Byłyśmy na miesięcznym spotkaniu. Interesujące rozmowy ze współczesnymi pisarzami przy szklance drinku. Poznałam prezesa Jerzego Kosińskiego. A propos pisania, moja rubryka, którą nazwałam Above the Beli (powyżej pasa) rozkręca się. Pierwsze tematy to: festiwal sztuki na moim uniwerku, otwarcie wystawy malarskiej, teatr Ani Krasińskiej, wywiad z Wojtkiem Fibakiem i sprawozdanie z wystawy psów. Jakoś to leci! Od niedawna robię także sprawozdania do tygodnika "Scene", a co ciekawszy temat od razu tłumaczę na polski dla "Dziennika". Tak więc rozpisałam się znów na dobre. Mój pamiętnik psa pod tytułem "Ali Baba and his fourty adventures" ("Ali Baba i jego czterdzieści przygód") idzie od stycznia jako serial w miesięczniku amerykańskim. Ilustrowany moimi zdjęciami. Zaczęłam dostawać urocze listy od czytelników. Nawet dzieci piszą do mnie, że pokochały Ali Babę i doczekać się nie mogą następnego numeru, aby się dowiedzieć o dalszych jego losach. Maj 1975 Long Island Nowa produkcja na farmie. Tym razem nic z dziedziny sztuki
|
WÄ
tki
|