ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Była to świeżo wyrosła mimoza, wysoka na niemal piętnaście
stóp. Nie
miała już jednak stać się większa, gdyż dławiło ją ciężkie pnącze, grube jak udo
Covenanta.
Roślina miała lśniącą, zieloną skórę. Rosła na niej kiść żółtozielonych owoców,
przypominających nieco papaję. To mirkomelon.
Mirkomelon? zastanowił się Covenant, wspominając usypiający miąższ, za pomocą
którego schwytali ich mieszkańcy Mithil Stonedown.
Co to za szczęście?
Sunder wydobył nóż.
Owoc to jedno, a pnącze to coś całkiem innego.
Pociągnął Covenanta za sobą, podszedł do rośliny i chwycił sztylet w obie
dłonie.
Stój spokojnie ostrzegł.
Podskoczył w górę i wbił ostrze broni w pnącze nieco powyżej swej głowy.
Nóż przeciął miąższ, jakby było to ludzkie ciało. Gdy skalennik go wyrwał, z
rany
trysnęła czysta woda.
Zaskoczony Niedowiarek zawahał się.
Pij! warknął Sunder. Pchnął obcesowo Covenanta pod fontannę.
Ten zaczął przełykać zalewającą mu twarz wodę. Była świeża jak nocne powietrze.
Gdy już zaspokoił dotkliwe pragnienie swego ciała, jego miejsce zajęła Linden.
Piła tak,
jakby gorączkowo poszukiwała czegoś wszystko jedno czego co nie zwiększy
bólu jej
nerwów. Covenant bał się, że w roślinie zabraknie wody. Gdy jednak kobieta
odeszła na bok,
Sunder zdołał jeszcze ugasić pragnienie, nim strumień zaczął słabnąć.
Woda nie przestała płynąć, wędrowcy postanowili więc wykorzystać okazję. Umyli
sobie
ręce i twarze, spłukali z ubrań drobiny kurzu. Potem skalennik znów zarzucił
worek na plecy.
Musimy ruszać. Pod tym słońcem wszystkiemu, co nieruchome, grozi
niebezpieczeństwo. Dla podkreślenia swych słów poruszył gwałtownie nogą,
demonstrując,
że trawa próbowała owinąć mu się wokół kostek. Do tego jeździec na pewno
ruszył już w
pościg. Będziemy iść tak blisko Mithil, jak tylko pozwolą nam gleba i słońce.
Wskazał ręką na północ. W tym kierunku, za cieniem zagajnika, ciągnęła się
szeroka
połać ostrej, szarej trawy, która sięgała już do wysokości piersi i nadal rosła.
Dalej jednak
zaczynał się lasek, dziwaczna mieszanina dębów i platanów, eukaliptusów i
palisandrów.
Gleba jest bardzo zróżnicowana wyjaśnił Sunder. A z każdego jej rodzaju
wyrasta
to, co jest dla niej odpowiednie. Nie potrafię przewidzieć, na co się natkniemy.
Ale postaramy
się pozostać w cieniu drzew.
Rozejrzał się po okolicy, jakby spodziewał się zobaczyć jeźdźca, po czym ruszył
przed
siebie przez gęstą trawę.
Covenant podążył za nim niepewnym krokiem. Linden szła na końcu.
Gdy zbliżyli się do drzew, jego ręce pokrywała już siatka drobnych zadrapań,
pozostawionych przez ostre źdźbła, a same trawy sięgały mu powyżej głowy.
Później jednak, zgodnie z przewidywaniami Sundera, cień drzew zahamował wzrost
podszycia, sprowadzając je do bardziej naturalnych rozmiarów. Dalej ciągnął się
jeszcze
bardziej cienisty las, pełen cyprysów, kwitnących morw i drzew przypominających
klony,
które Covenant z ukłuciem bólu w sercu rozpoznał jako gildeny. Widok owych
majestatycznych roślin, które ongiś mieszkańcy Krainy cenili tak wysoko,
obróconych przez
Słonecznicę w marionetki, sprawił, że poczuł gniew i zawroty głowy.
Odwrócił się do Linden, chcąc podzielić się z nią swym oburzeniem, lecz
pochłonęły ją
własne sprawy i nie zwracała na niego uwagi. Jej spojrzenie wypełnione było
udręką.
Wydawała się cofać wzrok od wszystkiego, co ją otaczało, jakby nie potrafiła
zamknąć oczu
na krzyk drzew. Oboje z Covenantem nie mieli jednak innej możliwości, jak iść
naprzód.
Wkrótce po południu Sunder zatrzymał się w cieniu gęsto ulistnionej wierzby,
gdzie
wędrowcy spożyli posiłek złożony z ussusimiel. Półtorej mili dalej natknęli się
na następne
mirkomelonowe pnącze. Jego owoce pomagały Covenantowi zwalczyć towarzyszącą
rekonwalescencji słabość. Mimo to po południu zabrakło mu sił. Wreszcie osunął
się na
ziemię i znieruchomiał. Wszystkie mięśnie miał słabe jak wosk. Ściskające mu
głowę imadło
zmęczenia mąciło wzrok i utrudniało zachowanie równowagi.
Już nie mogę wymamrotał. Muszę odpocząć
|
WÄ
tki
|