ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Wyrwała mu się, cofnęła
gwałtownie, przerażona, oślepła
z nagłej trwogi. Wysunęła
naprzód ramiona, jakby się
broniąc przed nim.
Waldemar, zdumiony, znowu
chwycił jej ręce i ścisnął jak w
kajdanach.
- Co tobie?
- Ja pana... nie kocham... nie
kochałam nigdy... nie! nie! -
krzyknęła Stefcia głuchym,
zmieninym głosem.
- Co tobie?... uspokój się!...
co mówisz?...
- Nie kocham pana!... nie
chcę!...
- To kłamstwo! - wybuchnął
Waldemar. - Kochasz mnie i
będziesz moją!
- Nigdy! nigdy!...
Drżała wzburzona bez granic,
piersi jej gwałtownie falowały,
oczy ciskały iskry.
Waldemar był straszny. Gniótł
jej ręce powyżej dłoni, aż
kurczyły się z bólu. Źrenice
prawie czarne, pałające jak
wulkan wpił w jej oczy i mówił
chrapliwie:
- Musisz! musisz... bo ja tak
chcę!
Nerwowy, podniecony śmiech
wybiegł z ust Stefci niby jęk
męczeński. Spojrzała mu w oczy
jak zraniona i zawołała:
- Teraz... tak... a potem?
W pytaniu jej był cały dramat
zmarłej babki.
Stefcia gwałtownym
szarpnięciem wyrwała ręce z rąk
ordynata i odskoczyła od niego.
Zatrzymała się dumna, pewna
swego zwycięstwa, ale
wstrząśnięta do głębi duszy.
Szalonym wysiłkiem woli
uspokoiła głos i wyraz twarzy.
Poważnie, wolno i dobitnie
rzekła, nie patrząc na
Waldemara:
- Nie kocham pana i... proszę
zapomnieć o mnie.
Odwróciła się, podążając w
stronę drzwi, zmieniona, ze
zroszonym czołem od męki,
jaką sobie zadała, ale z dumnie
podniesioną głową. Dopiero w
białym salonie załamała ręce
strasznym ruchem rozpaczy i
pędem pobiegła do siebie. Przed
łóżkiem runęła na kolana.
Przeraźliwy płacz buchnął z
jej piersi.
- Skończone! skończone -
jęknęła wśród łkań.
Waldemar pozostał jak wbity w
ziemię. Jej okrzyk wypowiedział
mu wszystko. Miała na myśli babkę
i Macieja. Ostatnim słowom
Stefci nie uwierzył.
Przeciwnie, sposób w jaki były
wypowiedziane, utwierdził go w
pewności, że ona go kocha. Ale
patrzał na nią osłupiały z
podziwu, gdy odchodziła. W
oczach błysnął mu tryumf.
- Dzielna i dumna! - szepnął z
uznaniem.
Stał, patrząc na rozhuśtane
gałęzie kamelii, poruszone przez
Stefcię, i z wolna twarz jego
uspokoiła się, wzburzenie
minęło.
Łagodny wyraz okolił jego
wydatne usta, w oczach zadrgała
tkliwość.
- Kocham ją nad wszystko...
zostanie moją...
Przeszedł się parę razy po
uliczce, mając pełne oczy, pełną
duszę obrazu Stefci.
- A gdyby?...
Przyszła mu na myśl rodzina.
Odmówią mu stanowczo. Co
wówczas?... Dziki ogień błysnął
mu w oczach. Brwi ściągnął
groźnie.
- Zobaczymy! - syknął z
wściekłością.
IX
Po straszliwym wybuchu płaczu
Stefcia z klęczek osunęła się na
podłogę i skulona wlepiła oczy w
jasny, drgający promień, co jak
rakieta wypadł z okna i szerokim
pasem przerżnął pokój,
rozświetlając delikatne pyły.
Oczy Stefci pomimo łzawej mętni
gorzały. Buchała z nich szalona
miłością dusza, obudzony a palący
żar młodej natury. Na ustach
jej zakrzepły ból zmalał;
rozchylał je teraz dziki krzyk
wewnętrznej nawałnicy. Wrzała w
niej męka i krew rozkipiała,
bijąca ogniem na twarz. Dłonie
łamały się w żywiołowej walce.
Wszystkie siły duchowe Stefcia
wezwała na pomic. Za słabe były,
nie mogły zwyciężyć. Miłość jej
tragiczna, głęboka a poważna
przez swą ciszę, gwałtownie, jak
pożar od iskry piorunu, targnęła
jej sercem, porywając w
bezkresny wir zmysły i duszę.
Pożoga olbrzymich uczuć
zatrzęsła istotą Stefci, waląc w
mózg niezmierną potęgą,
płomieniem, niosąc z rozpędem
huraganu gorące zarzewia do jej
żył.
Krótka chwila uścisku
Waldemara pozostała w nerwach.
Stefcia czuła się opasaną
żelaznymi okowami jego
namiętnych ramion, czuła
rozpalony oddech jego ust obok
swej skroni przez jeden błysk
oka.
Skąd przyszła ta siła, ta moc
nieludzka, co ją wyrwała z
tytanicznej władzy ukochanego?
To rozpacz, to wizja
przeszłości.
Stefcia wyjęczała
rozdzierającą serce skargę:
- Kocham go do szaleństwa, bez
pamięci! Jego być chcę, jego
niewolnicą!
Wpychała chusteczkę w usta, by
nie skowyczeć z bólu, z pragnień
słodkich, niosących ją w
zawrotną przepaść tęsknoty.
- Kocham go! Waldy! Waldy! mój
panie!
Dygotała leżąc na ziemi, ale
obuch groźnej prawdy uderzył w
jej umysł brutalnie i otrzeźwił.
Z rękoma przy skroniach
dźwignęła się, uklękła. OParta
na krawędzi łóżka, odczuwała,
jak wielka konieczność miażdży w
niej wybuch szału, jak lodem
ścina gotującą się krew i wolno,
boleśnie, niby gradem ostrych
kamyków pada jej na mózg.
- NIe mogę, nie wolno mi!...
muszę stąd jechać!...
- Muszę! - krzyknęła,
powstając. Ale zachwiała się i
padła na łóżko, twarz zanurzyła
w poduszce.
- A on? On kocha... on
szaleje! A on?! Uciec, ucie!...
on zapomni!... wszystko
runie!...
Wiedziała, że nie, znając już
potęgę jego miłości, nosiła ją w
sobie, dopełniała własną
|
WÄ
tki
|