ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
I nagle zrozumiałem, że gdyby do zdobionego trelia-żami ganku przed starym domem
Batesów przybił biały
siup, rodzice ani trochę by się nie zdziwili. Nawet nie mrugnęliby okiem, gdyby
powitał ich człowiek w
białym smokingu, właściciel niegdyś egzotycznego hotelu Arbuthnot-Na-
Przymorzu. Jeśliby się pojawił
równie opalony i nieskazitelny jak dawniej, z papierosem, i powiedział Witamy
na pokładzie, bez chwili
wahania wypłynęliby w morze białym słupem.
Kiedy doszli Sosnową do Parku Elliota i skręcili za ostatnim szeregiem domów
wynajętych wdowom i
wdowcom, nieszczęsne Liceum Żeńskie Ethel Thompson musiało im zalśnić wśród nocy
niby zamek, willa
czy inna rezydencja, w której właśnie odbywałoby się wystawne przyjęcie dla osób
sławnych i bogatych,
choć nie świeciło się w ani jednym oknie, a w pobliżu nie było żywej duszy:
tylko stary policjant mniej
więcej co godzina przejeżdżał radiowozem, żeby spłoszyć czulące się parki
nastolatków. Na całym skwerze
paliła się tylko jedna latarnia; Franny i ja nigdy po zapadnięciu zmroku nie
chodziliśmy tamtędy na bosaka,
bo się baliśmy, że nadepniemy na szkło z butelek po piwie albo używane
prezerwatywy.
Lecz jakże inny obraz musiał odmalować przed matką ojciec! Prowadził ją pewnie
szpalerem pieńków,
pozostałych po wiązach, które dawno już uschły (szkło chrzęszczące pod butami z
pewnością przypominało
im obojgu zgrzyt kamyków na plaży), i mówił:
- Wyobrażasz sobie? Prowadzilibyśmy hotel całą rodziną. Przez większość czasu
mielibyśmy go tylko dla
siebie. W te weekendy, kiedy do uczniów przyjeżdżałyby tłumy rodziców,
zarabialibyśmy krocie, więc
właściwie nie musielibyśmy się nawet specjalnie reklamować. No, najwyżej trochę.
W dni powszednie
wystarczyłaby sama restauracja i bar... ot, wabik na ludzi interesu i różnych
takich bywalców.
- Jakich znowu ludzi interesu? - mogła się w tym momencie zdziwić matka. -
Jakich bywalców?
Lecz nawet gdy Smutek spłoszył małolatów schowanych w krzakach, a policjant w
radiowozie zatrzymał ro-
dziców i spytał o nazwiska, słowa ojca musiały brzmieć przekonująco.
- Aaa, to ty, Win Berry - powiedział zapewne policjant, stary Howard Tuck,
kretyn cuchnący niedopałkami
cygar, gaszonymi w kałużach piwa. Smutek z pewnością na niego warknął, oto
bowiem pojawił się odór
zdolny konkurować z wysoce dojrzałym fetorem naszego psa. - Biedny Bob ma ciężki
sezon - dodał
prawdopodobnie Howard Tuck; wszyscy przecież wiedzieli, że mój ojciec jest synem
Boba z Iowy; tata
występował nawet jako rezerwowy rozgrywający w jednym z dawnych składów Trenera
Boba - tych
składów, którym jeszcze się zdarzało wygrywać.
- To już któryś z rzędu ciężki sezon - zażartował pewnie.
- A co wy tu w ogóle robicie? - ani chybi spytał rodziców stary Howard Tuck.
Na co ojciec z pewnością rzekł:
- Wiesz, Howard, między nami mówiąc, mamy zamiar kupić tę posesję.
- Kupić?
- Żebyś wiedział. Urządzimy tu hotel.
- Hotel?
- A tak. Z barem i restauracją. Jeden wstąpi na lunch, a kto inny, żeby się
napić.
- Jeden na lunch, a inny, żeby się napić - powtórzył pewnie Howard Tuck.
- Już wiesz, o co chodzi. To ma być najlepszy hotel w New Hampshire.
- Rany koguta! - musiała brzmieć odpowiedź policjanta.
W każdym razie to Howard Tuck - policjant, który od lat noc w noc patrolował
ulice Dairy - spytał mojego
ojca:
- A jak go nazwiecie?
Nie należy zapominać, że była noc, a ojciec właśnie nocą miewał przypływy
natchnienia. W nocy po raz
pierwszy ujrzał Freuda z niedźwiedziem; nocami łowił ryby ze Stanem Maine;
jedynie nocą ukazał mu się
człowiek w białym smokingu; zapadł zmrok, nim do Arbuthnotu przybył Niemiec ze
swą orkiestrą dętą,
żeby przelać nieco krwi; kiedy rodzice pierwszy raz poszli do łóżka, też musiało
być ciemno; no i Europę
Freuda spowijał gęsty mrok. W Parku Elliota, w świetle reflektorów radiowozu,
ojciec patrzył na
trzypiętrowy budynek szkolny, który rzeczywiście przypominał okręgowe więzienie:
ze wszystkich stron po
ścianach pięła się plątanina schodków przeciwpożarowych, niby rusztowania wokół
gmachu usiłującego się
przeistoczyć. Ojciec na pewno wziął matkę za rękę; w ciemnościach wyobraźnia
hula, poczuł więc, że świta
mu w głowie nazwa przyszłego hotelu, z którą miały być sprzęgnięte dalsze losy
naszej rodziny.
- Jak go nazwiecie? - spytał stary gliniarz.
- Hotel New Hampshire - rzekł ojciec.
- Rany koguta - powiedział Howard Tuck.
Nazwa Rany koguta byłaby może lepsza, ale sprawa już się rozstrzygnęła: nasza
rodzina miała prowadzić
hotel New Hampshire.
Jeszcze nie spałem, kiedy wrócili rodzice; nie było ich znacznie dłużej niż
kwadrans, więc się domyśliłem,
że po drodze napotkali przynajmniej biały siup, jeżeli nie Freuda i człowieka w
białym smokingu.
- O Boże, Smutek - rozległ się głos ojca - nie mogłeś tego zrobić na dworze?
Bez trudu sobie wyobraziłem ich powrót: Smutek prychał, wtykając nos w żywopłoty
przed drewnianymi
domkami, aż starsze osoby, które mają przecież lekki sen, zrywały się z łóżek.
Myląc epoki, ci starzy ludzie
wyglądali przez okna, a na widok moich rodziców, trzymających się za ręce,
wracali do łóżek i mruczeli,
nieświadomi upływu czasu:
- Chłopak Trenera Boba znów łazi z córką Batesów i z tym starym niedźwiedziem.
- Jednego nie rozumiem - rzekła matka. - Czy musimy sprzedać ten dom i się z
niego wynieść, zanim będzie
można się wprowadzić do tamtego?
No bo oczywiście tylko w ten sposób ojciec mógł sfinansować przeróbkę szkoły na
hotel. Wiadomo było, że
miasto chętnie sprzeda mu Liceum Żeńskie Ethel Thompson, nawet za bezcen. Któż
by chciał, żeby taka
szkarada stała pusta, żeby dzieci narażały się na niebezpieczeństwo, wybijając
szyby i łażąc po schodkach
przeciwpożarowych? Ale koszt remontu miały pokryć pieniądze ze sprzedaży
rodzinnego domu mojej matki,
przepysznego domu Batesów. Może o tym właśnie myślał Freud, kiedy mówił, że
matka ma ojcu
przebaczyć.
- Możliwe, że będziemy musieli go sprzedać, zanim się wprowadzimy do tamtego -
powiedział ojciec - ale
niekoniecznie od razu trzeba będzie się wyprowadzać. Zresztą to są szczegóły
|
WÄ
tki
|