ďťż

„Nie tylko głosy, Tadek, nie tylko”...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Głos Matyldy, oddalony, cichy jak tchnienie, jak tchnienie wieków ponad tą pustynią. Ten głos usłyszał. I – usłyszał jeszcze coś... jakiś dźwięk daleki, co to, tam od muru, tam? – Jadą po nas! – zawołał Amerykanin z Kentucky. Tam od muru, trzy punkty, trzej jeźdźcy, dlaczego stamtąd? To nie powinno być z tego kierunku... i w ogóle za szybko! Mężczyźni w obozowisku szaleli. Byli pewni, że nadchodzi zapowiedziana przez Tadka pomoc. On zaś stał przez chwilę wpatrzony w te złowrogie punkty (tak pomyślał: złowrogie), rysujące się coraz ostrzej w rozprażonym powietrzu, stał z uczuciem, że jego nogi stają się ciężkie, że wciąga je piasek, że grzęźnie w piasku jak w bagnie. Spróbował wyciągnąć nogi, poruszył się i wtedy poczuł na swoim ramieniu torbę, poczuł ją jak coś żywego, ożywczy, przenikający prąd przywracał mu zdolność ruchów. Mężczyźni szaleli. Wybiegli na drogę, a Tadek – cofał się powoli, powoli cofał się w stronę otworu, z którego wyszedł, który dziewięcioma stopniami prowadził w głąb, do podziemnej sali, jego oczy rozszerzyły się, oczy w transie... „nie tylko głosy, Tadek, nie tylko”... tętent, daleki tętent, wrzask i lament, Panie, przedarli się, zdrada przy wieży, przedarli się... D z i s i a j n adejdą b a r b a r z y ń c y . Nie powstrzymał ich mur, hordy koczowników są już w Mieście, wytną wszystkich w pień, spalą, zburzą... piasek pustyni, która ich zrodziła zasypie... wszystko zasypie... Panie, czas. Nadciągają barbarzyńcy. Tadek cofa się, tylko trzech jeźdźców nadciąga od strony muru, ale on widzi całe hordy, słyszy szczęk mieczy, jęk bijący w niebo, nie wszyscy zdołają się ukryć w podziemnych korytarzach, ci, co zdążą, przetrwają, odbudują Miasto. Cisza. I tylko dzwonią, dzwonią kopyta na granitowej drodze. Stukot kopyt. Stukot kopyt. Stukot kopyt. Cisza sprawiła, że Tadek „wrócił”. Mężczyźni, którzy wybiegli na drogę umilkli, jakaś groza w tym milczeniu, co oni widzą, Tadek spójrz, musisz... – Jeden biały i dwóch czarnych, chyba. – Jaki ogromny koń... a ten biały... Spojrzał: nieco na przodzie biała zjawa w biały dzień; olbrzymi biały koń, na olbrzymim białym koniu olbrzymi biały mężczyzna w białym burnusie... ogromny, olbrzym, nawet fałdy burnusa nie potrafią zmiękczyć kwadratowej linii potężnych ramion. Boże... to... – Słuchajcie!... To chyba ten biały Murzyn! Jeszcze nie padły te słowa, a Tadek już schodził po stopniach w dół, jeszcze nie zobaczył czerwonej wysypki na lewym policzku, no, bo jak miał zobaczyć, twarz przesłonięta aż po oczy... czerwone, czy czerwone, Boże, spraw, żeby to nie była prawda, żeby to była fatamorgana, powietrze na pustyni drży, omamia... Jeżeli to jest Albinos... to... ten w Polsce, czy uciekł? Oni wiedzieli wcześniej. „Trzeba się śpieszyć, mało czasu”. „Zabrał ją i swoich. Odjechali w wielkim pośpiechu”... Czy to on? Jak rozpoznać w takim stroju? Już są. Ci chyba też nie zsiedli z koni. Tyle że przystanęli. Cisza zawisła, niepewna jak zbyt mocno nadmuchany balon. Pękła: głos gardłowy, nabrzmiały wściekłością. Po jakiemu? W suahili. – Nie ma ich! Powiedział, na pewno powiedział: nie ma ich. Kopyta wydzwoniły niecierpliwy werbel. Zaraz odjadą. Odjadą. Pojadą tam, gdzie jest król Waqulimi. Gdzie mama. Tadek zacisnął ręce na kamiennym stopniu. Jakby chciał, aby go powstrzymały. Aby nie pozwoliły mu zrobić tego, co wiedział już, zaraz zrobi. Pojadą tam, gdzie mama. Jedyna okazja. Kopyta dzwonią po kamieniach. Szybciej! Ohydny, zimny pot ohydnego, zimnego strachu. Cztery stopnie i wyjdziesz. Musisz. Jeśli coś mu powie moje nazwisko – zabierze mnie. Albo zabije. Wychodź. Wyszedł. Stał mrugając powiekami w słońcu, chudy i cienki jak przecinek. A naprzeciw niego potężnie sklepiona pierś białego konia. Spojrzyj wyżej. Spojrzał wyżej. Kwadratowe ramiona. Czerwone oczy w białej masce. – Je suis Tadeusz Sandecki – powiedział głośno, wyraźnie. – A! Znalazł się synek! Znalazł się synek, to znajdzie się i mamusia. Bardzo dobrze. Bardzo dobrze. Wspaniale. Cała rodzinka w komplecie! Synek profesora, no, no. Mówi po polsku. To on! To on był w Polsce. Zabił tam kogoś. Ona powiedziała, kogoś młodego... Kogo? Chyba nie tatusia. Tatuś chyba jest mu potrzebny. Cała rodzinka w komplecie. Porwał tatusia? Nie okaż, że się boisz. Czarny chłopak związany w szałasie... Ciaptak związany... Udawaj, że nie rozumiesz, niczego się nie domyślasz. – Pan zna mojego tatusia? Biały Murzyn zaśmiał się. Był to śmiech tak straszny, że spłoszyły się konie. Tadek stał pod lawiną śmiechu, która spadała burząca, zdawało mu się, że z hukiem pękają mury, że walą się domy. Nie wytrzymam, niech on przestanie, niech on przestanie. Przestał. Jak gdyby to rozpaczliwe zaklęcie wtłoczyło mu śmiech do gardła. Istotnie, coś wtłoczyło mu śmiech do gardła. Nie to zaklęcie wszakże, jakiś dźwięk, jeszcze słabo słyszalny, dolatywał gdzieś z wysoka, z daleka, ledwo, ledwo słyszalny, lecz Albinos (śmiejący się śmiechem, który zdawał się kruszyć mury) – usłyszał. Czujnie uniósł głowę, wymamrotał coś pod nosem, a potem szybko, rozkazująco przemówił do swoich towarzyszy. Natychmiast zsiedli z koni i odbezpieczyli pistolety. Teraz już wszyscy słyszeli. I – nawet widzieli. Od strony muru nadlatywał samolot. – Wszyscy siadać. Kto da znak, zostanie zastrzelony! – krzyknął biały Murzyn, po czym schylił się, podniósł Tadka, podniósł go jedną ręką, wsadził na siodło za sobą. – Trzymaj się! Trzymaj się mocno, synek, bo jak spadniesz, nie będzie co zbierać
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.