ďťż

— Ciekawe, po kim to ma? Rozprawiał o wspólnych wakacjach i świętach religijnych, a od czasu do czasu pochylał się i delikatnie całował Vickie w usta, mówiąc: — yickie, kocham...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Proszę, wróć do mnie. yickie, potrzebuję cię. Wszyscy cię potrzebujemy. Nasze życie bez ciebie nie byłoby już takie samo. Jajestem niewinny, yickie. Już wiedzą, kto to zrobił, i znówjcstem wolny. Prawie wolny, dodał w myśli, bo nadal trzymano go w hotelach. Dla bezpieczeństwa przeprowadzał się co tydzień, czasami nawet co dwa dni. Nie mógł decydować o sobie, otaczał go jeden wielki chaos. Już nawet się nad tym nie zastanawiał, starał się to jakoś wytrzymać. Czekał, ciągle tylko czekał na telefon, który sprawi, że wreszcie naprawdę będzie wolny. Dobrze, że pozwolono mu na codzienne wizyty u żony, a właściwie na nocne wizyty, gdy w szpitalu było mało ludzi, a wychodzenie z hotelu nie stanowiło wielkiego ryzyka. Nadal był więźniem, choć nie ciążyło już na nim oskarżenie. Gdyby mu pozwolono, wyniósłby się stąd i zaczął normalnie żyć. Wtedy niech Laurie Martin zrobi sobie z nim, co tylko chce. Już go to nic obchodziło. Nie mógł snuć planów na przyszłość, za to jedno wiedział na pewno. Nic wróci do dawnej pracy. Zostanie tutaj, w San Francisco yalley, we własnym domu, z rodzinąi przyjaciółmi. Jeżeli oczywiście jeszcze majakichś przyjaciół. Nad tym też musi się zastanowić. Kto by pomyślał, że życie może się tak skomplikować? Chciał tylko mieć ładny dom z widokiem na ocean. Teraz już wiedział, że sam budynek i widok z okien nie mają żadnego znaczenia. Dom jest tam, gdzie mieszka rodzina. Vickie niezmordowanie tarła głową o poduszkę. Położył rękę najej czole, lcciutko głaskał powieki, czuł, jak drżąpod palcami. Schylił się i mówił jej do ucha: -- Vickic, obudź się, obudź się, proszę, wróć do nas. Czekamy na ciebie. Nigdy cię nie opuszczę, zawsze będziemy razem. yickie przestała kręcić głową po poduszce, ale nie otwierała oczu. Chcę się obudzić, mówiła sobie. Tak bardzo chcę się obudzić i nie mogę. Och, Steye, nie mogę. Pomóż mi, proszę, pomóż mi... 196 Steye zobaczył łzy płynące jej po policzkach i delikatnieje wytarł. Znów płakała. Płakała dość często i lekarze twierdzili, że to dobrze. Widocznie coś wjej duszy reaguje na jakieś bodźce. Teraz, gdy trzymał ją za rękę, uścisnęła mu palce bardzo leciutko. Mimo codziennej fizykoterapii jej mięśnie zanikały. W odpowiedzi również uścisnął jej rękę i powiedział: — yickie, rozumiem cię. Wiem, że próbujesz do nas wrócić. Po prostu próbuj dalej. Niedługo ci się uda. Kochanie, staraj się. Jesteś nam potrzebna. Ja cię potrzebuję, Mellie i Taylor cię potrzebują. Czekają na ciebie. Kochana moja, chcemy cię już zabrać do domu. Dom, pomyślała yickie. Magiczne słowo. Pobudziło wspomnienia o ich pierwszym małym mieszkanku w Studio City. Byli tam jeszcze tylko we dwoje i w jakiś sposób ciągle lądowali w łóżku. Nie mogli się sobą nasycić. Gdy urodziła się Taylor, przeprowadzili się do niewielkiego domku z ogromnym podwórzem w Tarzanie, bo już myśleli o szkole. Jakże się denerwowali wychowywaniem tej małej istotki. Potem urodziła się Mellie i kilka lat później jej ojciec pomógł im wpłacić pierwszą ratę na budowę nowego domu. Sami o wszystkim decydowali, począwszy od kolon dachówek, a skończywszy na kształcie okien i wzorze berberyjskich dywanów. Pierwszy wieczór we własnym domu uczcili szampanem. Przyszli krewni i przyjaciele, przynieśli prezenty: rośliny, ceramiczne naczynia, kosze owoców. Wszyscy świetnie się bawili, a dziewczynki wprost szalały. Nieprzytomne z podniecenia biegały po całym domu, pokazywały gościom swoje pokoje. „To mój pokój”, mówiły z dumą, bo do tej pory mieszkały razem. Dom. Magiczne miejsce, w którym człowiek czuje się bezpieczny, miejsce, w którym zawsze jest coś do zrobienia: gotowanie, sprzątanie, pilnowanie, by dzieci nic spóźniły się do szkoły. Wysyła się je na przystanek szkolnego autobusu z drugim śniadaniem w torebce, a po południu czeka na ich powrót. Dom. Spokojne wieczory ze Steyem, oglądanie filmów na wideo, gdy dziewczynki śpią, albo przyjmowanie przyjaciół, czy też wypady do restauracji i zostawianie córek z opiekunk której się ufa, ale mimo to trudno się nie denerwować. „Zachowujesz się jak kwoka — śmiał się Steye. — Przez parę godzin doskonale sobie poradzą bez ciebie — mówił. — chodźmy juz, nam też należy się trochę zabawy. I wychodzili, ale ona zawsze czuła leciutki niepokój, nawet podczas najlepszej kolacji albo na ciekawym przedstawieniu. Nie potrafiła nie martwić się o dzieci. Dom. Zjej córeczkami ijej mężem. Tam właśnie chciała być. Otworzenie oczu wymagało ogromnego wysiłku, jak przy podnoszeniu wielotonowego ciężaru. W końcu jakoś sobie poradziła. Steye wstrzymał oddech, nie wierząc w to, co widzi. — Vickie! — Wziął jej zimną drobną dłoń w swoje ręce
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.