ďťż

Zdatna bestia, aż strach! Żeby tylko to...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
.. nie to... wolałbym go dla Zośki niż jakiego kiepskiego panicza! Ale może Bóg da... że to... tego... młodość, wyszumi się! W listopadzie Michałek nie miał już żadnej roboty i tylko w kuchni matczynej przez kilkanaście wisc-iorów lepił dla panny Zofii rycerza z gliny. Teraz, gdy była ona dorosłą, nie wypadało już ją kotami i kogutami obdarzać. Rycerz - to co innego. Postawi go sobie na komodzie, w bawiałnym pokoju. Na nieszczęście, rycerza z gliny ulepić i cały ubiór, a także zbroję ładnie na nim wymalować przechodziło artystyczne zdolności mularza. Lepił, lepił, malować próbował l sam spostrzegł, że robota jego zupełnie do niczego podobną nie była. Po gniewnym ściąganiu brwi i grubym brzmieniu głosu poznać można było, że już zaczynało w nim burzyć się coś i buntować. Przesiadywał jednak w kuchni całe prawie dnie i wieczory, właził za piec spać usiłując, Zużuka nowych sztuk uczył, do pokojowej Rozalii, nieszpetnej dziewczyny, czułe oczy robił i gonitwy z nią po kuchni wyprawiał, z matką świeckie i święta pieśni śpiewał, słowem, próbował wszystkiego, co by go zająć mogło. Chmurzył się przecież coraz posępniej, jadł coraz mniej, głos jego grubiał, a gesty stawały się porywcze. Na koniec wieczora pewnego rycerza, który już był w piecu garncarskim należycie wypalony, ale który ostatecznie podobniejszym okazywał się do barana z jednym rogiem niż do rycerza ze sterczącą dzidą, o ziemię cisnął, z matczynego kufra coś wyjął, czapkę schwycił i wyszedł... Znalazłszy się na ulicy, szedł zrazu prędko, potem powolniej i przeciw zwyczajowi swemu z głową spuszczoną. W ciemnym zaułku żółtawo błyszczały jak zwykle okna i szklanne drzwi Szlomy. Czarno zarysowujący się w ciemności wysoki mężczyzna dążył do dwu tych światełek zbliżywszy się ku nim o parę kroków gwałtownym ruchem zwrócił się w stronę tę, z której przychodził. Z końca zaułka wrócił znowu, przed dwoma świecącymi punktami stał parę minut i poszedł dalej. Tak kilka razy zbliżał się ku wilczym oczom i oddalał się od nich, stawał przed nimi i minąwszy je zdawał się od nich uciekać, aż na koniec z determinacją nagłą wskoczył na stopień drewniany, tu jeszcze sobie czapkę na bok głowy przesunął, gwałtownie ręką drzwi otworzył i za nimi zniknął. Na stopniu drewnianym pozostał i niebawem w kłębek zwinął się pies, który też za nim przyszedł. Nazajutrz wypadła niedziela. Spory plac przed kościołem okryty był śniegiem w nocy spadłym, bladym blaskiem słońca i szarym tłumem ludzi. Nabożeństwo niedzielne skończyło się przed chwilą. Ludzie różnych stanów opuściwszy kościół przechadzali się po placu albo stali grupami, rozmawiając i przypatrując się ruchliwemu tłumowi. Młodziutka mularzówna wychodziła z kościoła. O kilkadziesiąt kroków wyprzedziła matkę i siostry i z wysokich wschodów kościelnych zbiegła lekka, świeża, wesoła. Bardzo wesołą była, bo wiedziała, że jak bywało każdej niedzieli, u dołu wschodów ktoś zajdzie jej drogę, ukłoni się pięknie, spojrzy na nią ogniście i starać się będzie przez matkę jej lub ojca zauważonym zostać w nadziei, że pozwolą mu iść z sobą przez ulicę miasta, a może i na niedzielne kołduny albo smażone kiełbasy zaproszą. To ostatnie zdarzało się od pewnego czasu dość już często i sprawiało mularzównie uciechę wielką. Zbiegała więc ze wschodów lekko i wesoło, czerwoną kokardką, którą dziś skromny kapelusik swój przyozdobiła, z daleka świecąc. Okrągłe jej policzki kraśniały puszystym rumieńcem brzoskwini, czerwone rączki na wpół tylko chowała w rękawach taniego futerka. Nagle rozpromienione jej oczy rozwarły się szeroko i na całej twarzy rozlał się wyraz przykrego zdziwienia. Kto to taki stoi tam, na ostatnim stopniu wschodów, widocznie na nią czeka i śmieje się ku niej brzydkim, nieprzyzwoitym śmiechem? Była pewną, że zobaczy młodego chłopca, w grubym, lecz czystym i zgrabnym paltocie, w czapce krzywo trochę na czarne włosy włożonej, z postawą skromną, grzeczną, trochę nawet elegancką. Zobaczyła człowieka w poplamionym surducie, obłoconym obuwiu, z czapką zsuniętą na tył głowy i śmiesznie daszkiem sterczącą, z twarzą zaczerwienioną, mgławymi oczan^ i tym jakimś okropnym, wstrętnym uśmiechem na ustach. Zbladła trochę, przygryzła pąsową wargę i ze łzami, które nagle zakręciły się jej w oczach, rzuciła się w stronę wschodów przeciwną tej, w której on stał i wyraźnie na nią oczekiwał. Ale on szybko przyskoczył ku niej i rozpychając ludzi w twarz jej zaglądał. - Ja na pannę Zofią czekałem - nie zdejmując czapki zaczął głosem dziwnie zgrubiałym i trochę ochrypłym. Nie odpowiadając, szybko chodnikiem iść zaczęła. Przyciskała się tak do kościelnego muru, że aż ubieliła sobie całą połowę futerka
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.