ďťż

Wiem już, że wszystkie będą przedstawiały rzekę i zacumowane na niej łodzie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Tego właśnie chcę. Płótna, które wcześniej wysłałem, wzbudziły wśród mojej nielicznej klienteli taką sensację, że proszą o więcej. Z punktu widzenia zysków za obrazy barka zaczyna się powoli opłacać, mimo iż przynosząc pieniądze, natychmiast je pożera. Matt chce, abyśmy zrobili pomost we dwóch; twierdzi, że to sprawa rodzinna. Jestem sceptyczny. Do tej pory miałem do czynienia z belkami, których długość nie przekraczała dwóch metrów, a już były okropnie ciężkie. Matt powtarza mi, że wszystko przemyślał. Moim zdaniem próbuje dorównać Samowi, a przecież nie ma jego doświadczenia. No cóż, wydaje się, że jeśli tylko utrzymamy jeden koniec belki na lądzie i nie upuścimy jej do wody, zawsze możemy wezwać pomoc. Nadchodzi dzień próby. Z Chez Mollard przyjeżdża ogromna ciężarówka z dwuteownikami. Z boku ma zamontowany specjalny bagażnik, który sięga aż do siedzenia kierowcy; spoczywają w nim długie metalowe drągi i sztaby. Samochód toruje sobie drogę przez biedne wierzby Le Clerców i zatrzymuje się przed naszą łodzią. Kierowca - niski, ale przysadzisty mężczyzna - ma na sobie brudny, niebieski kombinezon roboczy. Jego wielkie dłonie są szare od brudu, który wniknął mu pod skórę. Metal zostawia taki czarny nalot, który wnika we wszystko, z czym się zetknie. Kierowca schodzi ze swojego wysokiego siedzenia i obrzuca barkę spojrzeniem. Matt tłumaczy mu, o co nam chodzi. Mówiąc, wykonuje żywe gesty rękami, które przypominają nieco les freres Teurnier, starając się wyjaśnić kierowcy, jak zamierza zamontować dwuteowniki. Tamten wzrusza ramionami. Podchodzi do ciężarówki i odczepia nasze belki. Boże, jakie one są wielkie! Coś mi się zdaje, że nawet Matt trochę się przestraszył. Spychamy je z samochodu i układamy na helage. Pojęcia nie mam, jak przerzucimy te bele przez wodę, nie mając ciężkiego sprzętu, skoro we trzech - z ledwością - ściągamy je z wozu. Opuszcza mnie wszelka duma. Proszę Matta, by spytał tego niskiego krępego gościa, czy ma jakiś pomysł, jak ułożyć te gadziny pod pomostem. Matt krzywi się, że nie chcę mu zaufać. Zamiast odpowiedzi facet bierze się pod boki i parę, razy wydyma usta. Wreszcie wskazuje pokaźny kamień, który tkwi wbity w nabrzeże, tuż na skraju helage. Pod jego kierunkiem obracamy jeden z dwuteowników na czubku kamienia. Pchamy, chrząkamy, pocimy się i klniemy, tymczasem kierowca wykrzykuje nam polecenia. Pcha, chrząka, poci się i klnie razem z nami. Matt wbiega po kładce do barki, skąd po chwili wychodzi, trzymając w ręku linę. Kierowca i ja opieramy się całym ciężarem naszych ciał na jednym końcu belki, aby nie ześlizgnęła się z kamienia, Matt zaś wsuwa linę na drugi koniec i okręca ją wokół tego samego pachołka, do którego dwa tygodnie temu przymocowaliśmy kładkę. Następnie obaj z kierowcą - na znak dany przez Matta - pchamy wolniutko sztabę do przodu, aż Matt przeciągają przez krawędź górnej barki. Cieszy się jak mały chłopiec; podobnie zresztą jak ja - i kierowca. Tamten zaczyna mówić coś szybko, wyjaśnia, w jaki sposób powinniśmy zabrać się do drugiego dwuteownika. Niewiele z tego wychwytuję, lecz Matt wygląda na zadowolonego. Kierowca przynosi mi fakturę, żebym ją podpisał. Kiedy Matt pędzi z powrotem do barki, sięgam do kieszeni po pieniądze. W momencie gdy próbuję wcisnąć je kierowcy do ręki, mój syn pojawia się z butelką czerwonego wina, w nie najlepszym gatunku, ale i tak lepszego od zwykłego wina stołowego, vin ordinaire. Biegnie, trzymając je w wyciągniętych przed siebie rękach. Tę zapłatę kierowca przyjmuje z uśmiechem. Podnosi dłoń, po czym idzie do ciężarówki. Powraca, niosąc dwa małe dwuteowniki, każdy ma około stopy długości. Tłumaczy Mattowi, do czego mamy ich użyć. Na pożegnanie podajemy sobie ręce, potem zaś, kiedy wycofuje ciężarówkę między drzewami, prowadzimy go po helage. Manewr ten wymaga nie byle jakiej umiejętności, ale podejrzewam, że kierowca nieraz radził sobie w trudniejszych warunkach. Matt objaśnia mi, co poczniemy z drugą belką. Wydaje się to dosyć proste, ale powątpiewam, czy damy sobie radę bez wiedzy i - było nie było - około dziewięćdziesięciu kilogramów mięśni, którymi dysponował kierowca ciężarówki. Plan jest taki, aby obrócić drugą belkę na kamieniu, tak samo jak za pierwszym razem i przesunąć ją po już przymocowanym dwuteowniku. Mimo mojej rezerwy okazuje się, że możemy temu podołać w ramach naszych sił i umiejętności. Gdy obydwie belki zostają umocowane z jednego końca, drugi przysuwamy do kładki. Podnosimy ją, używając jako dźwigni metalowej drabiny, a następnie wsuwamy obie sztaby pod boczne deski pomostu. Wspinamy się do łodzi; bierzemy ze sobą podnośnik samochodowy. Pora wypróbować pomysł kierowcy. Stojąc na barce, unosimy końce kładki i pod każdą drewnianą belkę wciskamy krótkie dwuteowniki, które dał nam kierowca. Okazały się warte wymiany na butelkę wina. Kładka podchodzi pod same drzwi. Przysięgam, że postronny widz na pewno by pomyślał, żeśmy to wszystko zaplanowali. Na nowo wiążemy drewniany pomost do pachołków. Wchodzimy do domu w koszulach przesiąkniętych potem i każdy z nas otwiera butelkę piwa Kronenberg 1664. Matt pija piwo od wielkiego święta. Wychodzimy na dwór i spacerujemy tam i z powrotem po absolutnie nieruchomej kładce. Uznajemy ją za nasze wielkie osiągnięcie. Matt nie zmarnował czasu, nie idąc tego dnia do szkoły. Dziewczęta, po przyjściu do domu, są zachwycone. Podobnie jak my, przechadzają się po pomoście, a nawet skaczą po nim. Sprawdzają go pojedynczo, we dwójkę i w trójkę. Mimo to pomost mocno tkwi w miejscu, Matt i ja przyglądamy mu się z dumą. Mahoń en masse Nareszcie mam czas, żeby pracować. Maluję w górze i w dole Sekwany, dokąd jadę na rowerze, z farbami i płótnem na plecach. Nie tylko rzeka jest piękna, wszystkie podparyskie miasteczka mają swoje urocze zakątki i stare budynki, które aż proszą się o namalowanie. Impresjoniści wiedzieli, co robią. Kiedy widzi się takie widoki, trudno się powstrzymać. Maluję więcej i lepiej niż przedtem, gdy mieszkałem w Paryżu. Jednym z pierwszych projektów, który realizuję na barce, jest konstrukcja biurka. W Paryżu odkryłem miejsce, gdzie sprzedaje się ogromne, grube mahoniowe płyty, które zwozi się ciężarówkami głównie z Afryki. Następnie rozcina się je na cieńsze arkusze, które służą jako fornir do oklejania mebli. Serce się kraje, gdy się to widzi. Sprzedaję pięć obrazów i kupuję jedną płytę czystego mahoniu - grubą na sześć centymetrów, długą na trzy metry i szeroką na metr! Ponieważ widnieje na niej rysa, sprzedawcy godzą się odstąpić mi ją za połowę ceny. Twierdzą, że po raz pierwszy sprzedają drewno komuś, kto nie życzy sobie pokroić go na płatki jak żółty ser. Pytam, czy rozetną mi płytę na pół, gdyż zależy mi na dwóch trzycentymetrowych płaszczyznach
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.