ďťż

Tylko, cholera, tkwię w celibacie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Nie powinnam myśleć w ten sposób. Oczywiście, że to nie on. Przynajmniej mam ten guzik alarmowy. To straszne - ja nie mogę usnąć, a Mark jest na dole, pewnie nagi. Mmmm. Chciałabym zejść na dół i go zgwałcić. Nie uprawiałam seksu od... to b. skomplikowana liczba. Może jednak przyjdzie! Usłyszę kroki na schodach, drzwi otworzą się cichutko i Mark wejdzie, i usiądzie na moim łóżku - nagi! - i... o Boże, jestem taka sfrustrowana. Gdybym tylko mogła być taka jak mama i po prostu wierzyć w siebie, a nie ciągle przejmować się tym, co myślą o mnie ludzie, ale to strasznie trudne, kiedy się wie, że ktoś rzeczywiście o tobie myśli. Myśli, jak cię zabić. * * * 8 września, poniedziałek 55,75 kg (poważny kryzys), liczba osób grożących mi śmiercią pojmanych przez policję O (nie bdb), liczba sekund, odkąd ostatnio uprawiałam seks 15 033 600 (katastrofalny kryzys). 13.30. W kuchni Marka Darcy'ego. Właśnie zupełnie bez powodu zjadłam ogromny kawał sera. Sprawdzę, ile to kalońi. O kurwa. 350 kalońi w 100 gramach. Paczka to ćwierć kilo, a ja wcześniej zjadłam już trochę - może z 60 gramów - i jeszcze trochę zostało, więc w pół minuty zeżarłam 500 kalorii. Coś niesamowitego. Może na znak solidarności z księżną Dianą powinnam zmusić się do wymiotów? Aaa! Dlaczego takie niesmaczne myśli przychodzą mi do głowy? Oj tam, równie dobrze mogę zjeść resztę, żeby się odciąć grubą kreską od całego tego żałosnego epizodu. Chyba będę zmuszona pogodzić się z prawdą głoszoną przez lekarzy: diety nie działają, bo twoje ciało myśli, że je głodzisz, i kiedy tylko znowu widzi jedzenie, opycha się nim jak Fergie. Ostatnio codziennie rano znajduję na sobie tłuszcz w nowych i budzących zgrozę miejscach. Ani trochę bym się nie zdziwiła, gdybym kiedyś odkryła, że pizza zjedzona poprzedniego dnia wypuczyła mi się w postaci wałka tłuszczu między uchem a ramieniem albo wyskoczyła koło kolana, łopocząc łagodnie na wietrze niczym ucho słonia. Między mną a Markiem sytuacja wciąż niezręczna i pełna niedopowiedzeń. Kiedy dziś rano zeszłam na dół, on już wyszedł do pracy (nic dziwnego, bo była pora lunchu), ale zostawił liścik, w którym napisał, żebym "czuła się jak u siebie w domu" i zapraszała, kogo chcę. Na przykład kogo? Wszyscy są w pracy. Jak tu cicho. Boję się. 13.45. Wszystko pięknie. Absolutnie. Wiem, że nie mam pracy, pieniędzy, faceta, tylko mieszkanie z dziurą w ścianie, do którego nie mogę wrócić, że mieszkam z mężczyzną, którego kocham jakąś dziwaczną, platoniczną miłością gosposi, i że ktoś usiłuje mnie zabić, ale to, bez wątpienia, stan przejściowy. 14.00. Ja chcę do mamy. 14.15. Zadzwoniłam na policję i poprosiłam, żeby mnie zawieźli do Debenhams. - Później. Mama była fantastyczna. No, tak jakby. Mniej więcej. Pojawiła się dziesięć minut spóźniona, od stóp do głów w głębokiej czerwieni, z natapirowanymi, ufryzowanymi włosami i dźwigając chyba z piętnaście toreb na zakupy od Johna Lewisa. - Nigdy nie zgadniesz, co się stało, kochanie - powiedziała, siadając i przerażając innych klientów liczbą swych toreb. - Co? - spytałam drżącym głosem, obiema rękami łapiąc filiżankę. - Geoffrey wyznał Unie, że jest jednym z tych "homo", chociaż tak naprawdę to wcale nim nie jest, kochanie, jest "bi", bo inaczej by nie mieli Guya i Alison. W każdym razie Una mówi, że wcale się tym nie przejęła. Gillian Robertson z Saffron Waldhurst przez dziesięć lat była żoną takiego "bi" i bardzo dobrze im się układało. Ale w końcu musieli się rozstać, bo on ciągle się włóczył koło tych budek z hamburgerami na bocznicach kolejowych, a żona Normana Middłetona umarła - wiesz, ta, która była dyrektorką w szkole dla chłopców. Więc w końcu Gillian... Bridget, Bridget, co ci jest? Kiedy zrozumiała, jak bardzo jestem zdenerwowana, zrobiła się dziwnie miła, wyprowadziła mnie z kawiarni, zostawiając torby u kelnera, wyjęła z torebki całą masę chusteczek papierowych, zaprowadziła mnie na schody na tyłach, posadziła i kazała sobie o wszystkim opowiedzieć. Chociaż raz w życiu naprawdę mnie wysłuchała. Kiedy skończyłam, przytuliła mnie jak prawdziwa mama i mocno wyściskała, otaczając chmurą dziwnie kojącego zapachu Givenchy III. - Byłaś bardzo dzielna, kochanie - szepnęła. - Jestem z ciebie dumna. Tak mi było dobrze. W końcu się wyprostowała i otrzepała ręce. - No, do roboty! Musimy się zastanowić, co teraz robić. * * * 8 września, poniedziałek 55,75 kg (poważny kryzys), liczba osób grożących mi śmiercią pojmanych przez policję 0 (nie bdb), liczba sekund, odkąd ostatnio uprawiałam seks 15 033 600 (katastrofalny kryzys). 13.30. W kuchni Marka Darcy'ego. Właśnie zupełnie bez powodu zjadłam ogromny kawał sera. Sprawdzę, ile to kalorii. O kurwa. 350 kalorii w 100 gramach. Paczka to ćwierć kilo, a ja wcześniej zjadłam już trochę - może z 60 gramów - i jeszcze trochę zostało, więc w pół minuty zeżarłam 500 kalorii. Coś niesamowitego. Może na znak solidarności z księżną Dianą powinnam zmusić się do wymiotów? Aaa! Dlaczego takie niesmaczne myśli przychodzą mi do głowy? Oj tam, równie dobrze mogę zjeść resztę, żeby się odciąć grubą kreską od całego tego żałosnego epizodu. Chyba będę zmuszona pogodzić się z prawdą głoszoną przez lekarzy: diety nie działają, bo twoje ciało myśli, że je głodzisz, i kiedy tylko znowu widzi jedzenie, opycha się nim jak Fergie. Ostatnio codziennie rano znajduję na sobie tłuszcz w nowych i budzących zgrozę miejscach. Ani trochę bym się nie zdziwiła, gdybym kiedyś odkryła, że pizza zjedzona poprzedniego dnia wypuczyła mi się w postaci wałka tłuszczu między uchem a ramieniem albo wyskoczyła koło kolana, łopocząc łagodnie na wietrze niczym ucho słonia. Między mną a Markiem sytuacja wciąż niezręczna i pełna niedopowiedzeń. Kiedy dziś rano zeszłam na dół, on już wyszedł do pracy (nic dziwnego, bo była pora lunchu), ale zostawił liścik, w którym napisał, żebym "czuła się jak u siebie w domu" i zapraszała, kogo chcę. Na przykład kogo? Wszyscy są w pracy. Jak tu cicho. Boję się. 13.45. Wszystko pięknie. Absolutnie. Wiem, że nie mam pracy, pieniędzy, faceta, tylko mieszkanie z dziurą w ścianie, do którego nie mogę wrócić, że mieszkam z mężczyzną, którego kocham jakąś dziwaczną, platoniczną miłością gosposi, i że ktoś usiłuje mnie zabić, ale to, bez wątpienia, stan przejściowy. 14.00. Ja chcę do mamy. 14.15. Zadzwoniłam na policję i poprosiłam, żeby mnie zawieźli do Debenhams. * Później. Mama była fantastyczna. No, tak jakby. Mniej więcej. Pojawiła się dziesięć minut spóźniona, od stóp do głów w głębokiej czerwieni, z natapirowanymi, ufryzowanymi włosami i dźwigając chyba z piętnaście toreb na zakupy od Johna Lewisa. - Nigdy nie zgadniesz, co się stało, kochanie - powiedziała, siadając i przerażając innych klientów liczbą swych toreb. - Co? - spytałam drżącym głosem, obiema rękami łapiąc filiżankę
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.