ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Ja także. Idąc na mszę świętą, co dzień rano ją odwiedzam. No,
ja ci nie przeszkadzam. Módl się. - Ksiądz jesteś od modlitw. -
Ja - tak. Ale ja, to już jakby z urzędu, z zawodu. A ty w tym
wypadku powinieneś specjalnie. - Sam wiem, czy mam się modlić,
czy nie.
- Oprócz ciebie, mój bracie, ja jeszcze drugi i ostatni wiem, żeś
powinien. - O ile mi wiadomo, ksiądz jest obowiązany do chowania
tajemnicy spowiedzi. - Niewątpliwie. Ale tutaj nas nikt żywy nie
słyszy. A zważ, słuchają nas umarli! I ona słucha - twoja ofiara.
- Jaka ofiara? Cóż to znowu za brednie!
- Zakochała się w tobie na śmierć i życie. Rzecz dziewczyńska,
rzecz ludzka. A ty? Nie kochałeś jej przecie, boś się zakochał,
ale w innej - a dlaczegoś ją całował? - Tak mi się podobało.
Rzecz chłopczyńska całować piękne dziewczęta. - Aleś ty całował
niewinną dziewczynę, sierotę, wygnankę, bezdomną, która sobie
tutaj, w naszym domu, pracą surową i uczciwą na chleb zarabiała.
I słuchaj mię, ty odszczepieńcze! - szlachciankę! Widzisz, jak
ją Bóg za te pocałunki z byle kim strasznie poraził! Ty mi się
tu stawiasz za swym moskiewskim rozbestwieniem! Padnij
natychmiast na kolana u jej mogiły i proś o przebaczenie. - Moja
to rzecz, moje z nią porachunki... Ja księdza o rady ani o
wskazówki szlachecko-katolickie nie prosiłem. - Nic ze mną tym
stawianiem się nie wskórasz! Ja jestem właśnie od tego, żeby
kruszyć ludzkie zatwardziałe sumienie. I twemu nie daruję! - Moje
sumienie nic mi nie wyrzuca. Mogłem był ją uwieść, gdybym był
chciał. A nic jej złego nie zrobiłem. Moje pocałunki sprawiały
jej rozkosz. Sama ich szukała. Płakała i męczyła się - tak sądzę
- skoro jej odmówiłem pocałunków. - Milcz! Milcz! Milcz! Ja tego
słyszeć nie chcę! A jeśli masz dobrą wolę o tym mi mówić, to nie
tutaj. Chodź ze mną! Włożę komżę, stułę na szyję, usiądę w
konfesjonale i wysłucham cię. Zrzucisz z serca kamienie, które
je przygniatają. Jeżeli będę mógł, to ci dam rozgrzeszenie.
Zaręczam ci przez Boga wiecznie żywego, bracie Czarusiu, ulgi
doznasz w swym sercu! Cezary roześmiał się serdecznie. Wśród tego
śmiechu mówił: - Niedoczekanie twoje, księżulku, żebyś mię na
swój arkan pochwycił! Ja jestem wolny źrebiec. Jeść możemy
pospołu, gawędzić, urżnąć się również, bo ksiądz to lubisz i
znasz się na jakości potraw i wartości napojów lepiej ode mnie.
Ale skądże pretensja, żeby z takimi kwalifikacjami rządzić tak
subtelnym organizmem jak ludzkie, jak moje sumienie? - Bo ja,
widzisz, oprócz tego, że jestem gurmandzista i bibosz oprócz
tego, że lubię wesołość, śmiech, żart, jestem jeszcze pokorny i
wierny sługa boży. - Wiem o tym. Ale ja nie jestem z parafii. Ani
z tej, ani z żadnej. - Toteż chodzisz po ziemi, między cichymi
i poczciwymi dziećmi bożymi jak złośliwy napastnik, a śmierć i
morderstwo leżą na twoich śladach, choć krok twój jest taki
swobodny, niewinny, lekki, iście chłopczyński. - Nic, nic. Jakoś
przejdę dalej.
- A któż cię to tak potraktował niegrzecznie? Masz siną pręgę na
twarzy. - Upadłem na drodze i skaleczyłem sobie twarz.
- Tiens! Widzisz, nie masz kroku pewnego. Potykasz się i ty.
Niepewnie krok stawiasz. - Nie kieruje moimi krokami ta doskonała
księża zasada: rozkazywać z najgłębszą pokorą i słuchać rozkazów
z niezgłębioną dumą. Chodzę po swojemu. Ale jakoś i tak dam sobie
radę. - Niech ci Bóg wszystko przebaczy. I niech cię strzeże ode
złego. Muszę już iść do kościoła. Zostań tu sam - i płacz przy
tym grobie, w cichości duszy. - Farecur! - mruknął Cezary. Ksiądz
nie odpowiedział. Szybko odszedł.
Cezary powrócił do swego pokoju chyłkiem, z twarzą osłoniętą,
ażeby go zaś kto nie zobaczył ze śladem ciosu szpicruty na
twarzy. Zawiązał twarz chustką, zakopał się w łóżko i zasnął jak
kamień. Spał przez cały dzień i część nocy. Obudziło go światło
w pokoju i odgłos kroków. To Hipolit Wielosławski stał nad
łóżkiem. Cezary niechętnie podniósł głowę. - Cezary! Co się z
tobą dzieje? Nie jadłeś i nie piłeś... - Spałem.
- Dobrze. Ale każże sobie cokolwiek przynieść. Co każesz? - Proś,
żeby mi tu przynieśli herbaty. Jestem cokolwiek niezdrów i
dlatego nie mogę iść do stołu. - No, do stołu nie ma po co, bo
już wszyscy dawno śpią. Ale Maciejunio coś ci sprokuruje. - Nie
trzeba! Słowo ci daję, że nie trzeba! Poczekam do jutra. -
Chłopcze! Co się z tobą dzieje! Co tam ukrywasz na twarzy? -
Szedłem przez park wieczorem. Gałąź mię uderzyła w policzek. -
Dziwna gałąź, która trafia akurat w policzek. Nawet gałęzie dają
w naszych stronach po twarzy. Co za kraj przestarzałego honoru! -
Tak
|
WÄ
tki
|