ďťż

Przyjaciele spacerowali niespiesznie, rozkoszując się miłą temperaturą...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Wyjątkowo nie pasowali do siebie – fechtmistrz ze swoją archaiczną elegancją i niechlujny pianista. Romero dłuższą chwilę przyglądał się sprzedawcy andrutów, krążącemu ze swoim wehikułem pośród grupki dzieci, po czym z chmurnym obliczem zwrócił się do swojego towarzysza. – Jak u pana z finansami, don Jaime? Fechtmistrz wyglądał na lekko ubawionego. – Chyba nie ma pan ochoty na andruta... Nauczyciel muzyki oblał się pąsem. Większość jego uczennic wyjechała na wakacje i widział już dno portfela. Całe lato zawsze naciągał swoich przyjaciół na drobne sumy. Don Jaime sięgnął do kieszonki w kamizelce. – Ile panu potrzeba? – Dwadzieścia reali powinno wystarczyć. Fechtmistrz wyjął srebrnego piątaka i dyskretnie wsunął w nieśmiało wyciągniętą dłoń Marcelina Romero. Ten jął się usprawiedliwiać półgębkiem. – Moja gospodyni... Jaime Astarloa machnął ręką, chcąc przerwać te tłumaczenia. Wszystko w porządku. Jego towarzysz westchnął z wdzięcznością. – Żyjemy w ciężkich czasach, don Jaime. – Nie inaczej. – Czasach niosących niepokój, utrapienia... – pianista położył dłoń na sercu, klepiąc się po nieistniejącym portfelu. – I samotność. Jaime Astarloa mruknął coś nieokreślonego. Romero poczytał to za znak zgody, co go trochę ukoiło. – Miłość, don Jaime. Miłość – podjął po chwili swoje smętne rozważania. – Tylko ona może dać nam szczęście, a paradoksalnie skazuje nas na najgorsze tortury. Kochać znaczy popaść w niewolę. – Niewolnikiem jest ten, co oczekuje czegokolwiek od innych – fechtmistrz spojrzał na swojego rozmówcę takim wzrokiem, że tamten zamrugał zmieszany oczami. – Być może tu tkwi błąd. Ten, kto od nikogo niczego nie potrzebuje, pozostaje wolny. Jak Diogenes w beczce. Pianista pokręcił głową. Nie mógł się z tym zgodzić. – Świat, w którym nie oczekiwalibyśmy niczego od innych, to piekło, don Jaime... Wie pan, co jest najgorsze? – Każdy ma własne poglądy na temat najgorszego. Co jest najgorsze dla pana? – Dla mnie brak nadziei, świadomość, że oto wpadło się w pułapkę i... To znaczy, uważam, że są chwile koszmarne, z których nie sposób znaleźć wyjście. – Z niektórych pułapek rzeczywiście go nie ma. – Proszę tak nie mówić. – Przypominam panu jednak, że żadna pułapka nie może się udać bez nieświadomego współudziału ofiary. Nikt nie każe myszy dobierać się do sera w łapce. – Ale przecież szukanie miłości, szczęścia... Biorąc pierwszy z brzegu przykład, ja sam... Tu Jaime Astarloa przerwał dość szorstko swemu rozmówcy. Nie wiedzieć czemu denerwowało go to melancholijne spojrzenie jak u zaszczutego zwierzątka. Doznał pokusy, żeby być okrutnym. – To niech ją pan porwie, don Marcelino. Grdyka pianisty podskoczyła i opadła od gwałtownie przełkniętej śliny. – Kogo? W pytaniu zabrzmiał niepokój i zakłopotanie. A także błaganie, którego Jaime Astarloa nie zamierzał usłuchać. – Doskonale pan wie, o kogo mi chodzi. Jeżeli tak bardzo kocha pan swoją szlachetną matronę, niech pan nie usycha do końca życia pod jej balkonem. Lepiej niech pan wprosi się znowu do jej domu, rzuci się jej do stóp, uwiedzie ją, zdepcze jej cnotę, wyrwie ją stamtąd choćby siłą... Niech pan strzeli w łeb mężowi! Albo sobie! Niech pan dokona czynu bohaterskiego, śmiesznego, byle jakiego, ale niech pan w ogóle czegoś dokona! Na Boga, ma pan dopiero czterdzieści lat! Nieoczekiwany wybuch brutalnej elokwencji ze strony fechtmistrza zmiótł z twarzy Romera resztki życia. Krew odpłynęła mu z policzków i przez moment wydawało się, że nauczyciel muzyki odwróci się na pięcie i czmychnie. – Nie jestem skłonny do przemocy – bąknął po chwili, jakby to cokolwiek mogło usprawiedliwić. Jaime Astarloa spojrzał na niego ciężko. Pierwszy raz podczas ich spotkań nieśmiałość pianisty wzbudzała w nim nie współczucie, a wzgardę. Jakże wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby Adela de Otero przyszła do niego dwadzieścia lat wcześniej, kiedy był w wieku Romera! – Ja nie mówię o przemocy, jaką wieszczy w kawiarni Cárceles – odrzekł. – Mówię o tej, która ma swe źródło w męstwie – wskazał własną pierś. – Tutaj. Zakłopotanie Romera ustąpiło miejsca lekowi. Pianista miętosił nerwowo muszkę, uciekając wzrokiem przed spojrzeniem fechtmistrza. – Sprzeciwiam się jakiejkolwiek przemocy, czy to zbiorowej, czy osobistej. – A ja nie. Zapewniam pana, że przemoc ma wiele subtelnych odcieni. Cywilizacja, która zrezygnuje z możliwości odwołania się do aktów przemocy dokonanych myślą czy uczynkiem, gubi sama siebie. Zamienia się w stado baranów gotowych na rzeź. Tak samo dzieje się z ludźmi. – A co mi pan powie o Kościele katolickim? Sprzeciwia się przemocy, nie stosuje jej, a istnieje prawie dwadzieścia stuleci. – Teraz to mnie pan rozśmieszył do łez, don Marcelino. Chrześcijaństwo oparło się na legionach Konstantyna, na mieczach krzyżowców. A Kościół katolicki na stosach Inkwizycji, na galerach pod Lepante i na legiach habsburskich..
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.