ďťż

Przyciągnąłem ją do siebie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Zbyt wydatny biust ugiął się miękko pod palcami. Przytuliła się ufnie. -- Bydło -- rzuciła przez zęby -- ach, co za bydło! Ileż bym dała, żeby stąd uciec! Uciekajmy -- nakryła dłońmi moje dłonie. Pusty żołądek uwierał mnie jak ciasny, piekący but. -- To przez tych kucharzy -- informował ktoś przed nami -- to oni nasłali Amerykanów. Zhardzieli przy kotle! Radia nie chcieli w południe na Londyn nastawić. Hałas im ludzie pod oknami robią! A szczególnie taki jeden, co w pierwszej kuchni gotuje, kucharzem robił w Allachu, miskę kartofli wyrzucił na ludzi. Chłopaki zbuntowali się. Tylko to powinno być bez krzyku. Złapać raz, dwa, kark ukręcić cholerze antychrystowi, i kwita. Ale z polskim narodem czy można? -- I zadumał się posępnie. -- Już im dobrze dali -- pocieszył inny -- przez tydzień nie pozbierają się. Żywi to oni nie przyjdą z obozu, jak wam mówię. Wszystkie szyby na parterze były sumiennie wytłuczone. W przyprószonym cieniem wnętrzu pokojów krzątali się na gruzach sprzętów ludzie, ratując, co się da. Od hełmów żołnierzy, którzy pilnowali głównego wejścia na parter, odpryskiwało słońce i raziło w oczy. Czekali niezdecydowani, podczas gdy samochody zawróciły ku bramie. Wtem z drzwi przeciwległego skrzydła koszar wysunęła się zbita grupa ludzi i szamocąc się jak sfora psów ruszyła przez pusty plac wprost do komendantury. Z pochylonym łbem, jak bodący Borowski, Bitwa pod Grunwaldem 8 byk, szedł przodem chorąży. Stefan deptał mu po piętach. Trzymał przez pół dziewczynę, która mu się wyrywała z piskiem. Inny dopadł z boku, złapał ją za kark, potarmosił, uspokoił. Reszta po-skoczyła i otoczyła ich i olbrzymiego Kolkę, górującego głową nad wszystkimi, który poganiał kopniakami człowieka w białym fartuchu, wykręcając mu do tyłu rękę. Żołnierze poskoczyli im naprzeciw. Przycisnąłem swoją dziewczynę, aż krzyknęła. Przechyliłem jej twarz do pocałunku, ale wyrywała się gniewna. -- To cóż, po obiedzie -- rzekłem z rezygnacją i rozepchnąwszy tłum wypadłem na plac. -- To koledzy! -- krzyknąłem jej z daleka. Wspięła się na palce i podniosła dłoń do twarzy, trochę ze zdziwieniem, a trochę jak z peronu. Dopadłem chłopców na chwilę przedtem, zanim otoczyli nas żołnierze. -- Ej, Tadziu -- zagrzmiał roześmiany Kolka -- złodzieja mamy! Cały wór mięsa nakryliśmy w kuchni! A na sztubie pana kucharza Niemkę w łóżku! Nie zdążył jej wyprowadzić. Prędzej, bydlę! I pchnął kolanem pędzonego kucharza. Kucharz widząc żołnierzy wrzasnął z bólu. Żołnierz podbiegł do Kolki, zabulgotał gardłowo i zamierzył się kolbą. Ale nie uderzył. Na schodkach przed komendanturą, między Pułkownikiem a Majorem, stał Arcybiskup i patrzył na nas łagodnym i zmęczonym wzrokiem. Poruszył wargami, jakby się modlił, ale Stefanowi wydało się, że pyta. -- Bo kradł, proszę księdza, jedzenie dla Niemki kolegom kradł! Kradł i cudzołożył! -- krzyknął i błyskając gniewnie podbitym, przekrwionym okiem popchnął na schody dziewczynę, aż upadła na kolana. -- I radia nam słuchać nie dają! Waszego radia -- dodał buntowniczo, -- Nie z Warszawy, z Londynu! III Pokój redaktorów był przytulnie obity tapetą w liryczne kwiatki. Po prawowiernych mieszkańcach, oficerach SS, którzy albo padli na polu chwały w bitwie przy koszarach, albo uciekli do rodziny, albo zajęli opróżnione przez nas miejsca w Dachau, została tylko solidna, dwudrzwiowa szafa, cudem nie całkiem rozbita przez auslenderów, którzy ledwo wyzwoleni z obozu wpadli po skończonej wojnie w bezpańskie koszary, wytłukli wszystkie szyby, żyrandole, lustra w łazienkach i umywalniach, rozmontowali gruntownie aparaty filmowe, wybili rentgenowi zęby w szpitalu, popalili auta, motocykle i armaty w garażu, wysadzili, rabując amunicję, część muru koszarowego, połamali bardziej rzucające się w oczy mahoniowe salonowe meble i zapaskudziwszy z czubem miski klozetowe odeszli śpiewając hymny narodowe. Była więc szafa, dalej sklecony ze szczątków tapczan przykryty imitacją tygrysiej skóry, zawalony kupą publicystycznych książek, skrupulatnie wybranych spomiędzy śmiecia, zalegającego dziedziniec, biblioteka bowiem, na równi ze szpitalem, apteką, kinem i olbrzymią kartoteką zawierającą legitymacje i fotografie wielu dziesiątków tysięcy SS-manów, została rozbita w puch i wyrzucona na bruk. Siedziałem wciśnięty w róg kanapy, gapiąc się bezmyślnie na ciemniejszą plamę na ścianie, ozdobioną nie wiadomo skąd wy-trzaśniętym Norwidem, ewangelicznie brodatym. Zza uchylonych drzwi dochodził z korytarza brzęk kotła. Tu, na pokojach oficerskich, nawet grunwaldowy gulasz wydawano bez kolejki i bez kontroli. Każdy oficer brał dwie, trzy miski, na zapas, na wieczór. Bo z chlebem to różnie bywało, najczęściej trzysta gramów. Nawet dla żołnierzy mało, cóż dopiero dla oficerów! Redaktor wepchnął się do środka, piastując w rękach dwie pełne, dymiące zapachem mięsa miski. Wetknął mi jedną do rąk. -- Masz, jedz i rośnij -- rzekł krótko, ale dobitnie. Wydoskonalił sobie dykcję, był bowiem troszeczkę głuchy, a mieszkał z kapitanem, byłym korespondentem dziennika w Białymstoku, głuchym jak wyschły pień. Obaj napełniali pokój niespokojnym buczeniem jak niesforne bąki. Wolno zanurzyłem łyżkę w gulaszu, wybierając starannie mięso. Nie byłem już zachłannie głodny. Z okazji Bitwy pod Grunwaldem wydzielono nam po litrze kartofli z mięsem i sosem. -- Wiesz, że chciałbym mieszkać w pokoju -- rzekłem do Redaktora, który odsunął maszynę i matryce pod okno, zasiadł przy stole i mlaskając głośno językiem wziął się raźno do jedzenia -- żebym mógł porozkładać moje książki, powiesić na noc spodnie w szafie, no i w ogóle spać w łóżku. Sam w pokoju to cholernie przyjemnie! -- Albo we dwoje! -- huknął Redaktor. -- Z tym drugim? -- skrzywiłem się z niesmakiem. Borowski, Bitwa pod Grunwaldem 9 -- Nie, z dziewczyną. Przygadałeś z transportu, widziałem! -- Co się dziwisz? Po obozie to już chyba czas? -- Redaktor trafił do obozu z powstania, wprost od młodej żony. -- Może ucieknę z nią na Zachód. Odłożył łyżkę i popatrzył na mnie spod oka. -- No, wiesz -- zakpił -- ty i ucieczka! Szczeniaczku, rzuciłbyś swoje wiersze i książki? Nie bałbyś się świata? A jakbyś musiał pogłodować? Obrażony, odsunąłem miskę. Odwróciłem twarz ku oknu. W szczerbach wybitej szyby słońce rozwidlało się w tęczowe, pawie błyski. -- No, nie martw się -- Redaktor wstał od stołu i pogłaskał mnie po twarzy. -- Jakim mnie stworzyłeś, takim mnie, Panie Boże, masz. A w tym pochodzie z mięsem byłeś? -- Byłem -- mruknąłem niechętnie
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.