ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Ostrożnie podszedłem
bliżej. Byłem trochę zdenerwowany, ponieważ ta dziura mogła
być kraterem jakiejś szychty i gdyby brzegi jamy nie były
petryfikowane, mogłyby się zarwać, a upadek do szychty nie
należy do przyjemności. Wkrótce się przekonałem, że brzegi
są petryfikowane i zbliżyłem się bez dalszych obaw. Tam się
zatrzymałem. Wyciągnąłem z worka lampę i poświeciłem nią do
środka.
Spece Pan-Universalu trafili prosto na kopułę komory
przepustowej, chyba nawet tej, w której kiedyś przeżyłem
swoje nieprzyjemne przygody.
Obiema rękoma chwyciłem tyczkę z chorągiewką i
szarpnąłem. Nawet nie drgnęła. Była wbita głęboko i
starannie. Przywiązałem do niej linę i spuściłem się do
środka. Liną potrafiłem posługiwać się zupełnie nieźle,
przez jakiś czas zarabiałem na życie również jako przewodnik
wypraw górskich.
W ciągu kilku sekund trafiłem podeszwami na podłogę. Od
sklepionych ścian odbijało się ostre światło reflektora. Do
dzisiaj ściany nie straciły odcienia jasnej szarości. No bo
i czemu miałyby ją stracić, pod kopułą już dawno nie było
tlenu, a w próżni i ciemności kolory się praktycznie nie
zmieniają. Gdybym tego nie wiedział, nie mógłbym produkować
fałszywych antyków, a ja robiłem doskonałe sztuki.
Czego tu szukałem?
To pytanie zadałem sobie dopiero w chwili, kiedy zrobiłem
pierwsze kroki, żeby się rozejrzeć po otoczeniu.
Muszę przyznać, że byłem trochę rozczarowany i że nie
straciłem dobrego humoru tylko dzięki medykamentom, którymi
naszpikowali mnie lekarze. Spodziewałem się bowiem, że
zastanę tu zespół pana Kriegsmanna oddany wytężonej pracy.
Musieli wiedzieć, że najpierw byłem na policji, a potem w
ośrodku rehabilitacyjnym i że ich będę szukać.
Jednak już to, że nie zostawili mi w hotelu informacji,
oznaczało, że ani panu Kriegsmannowi ani przyjacielowi
Dumoulinsowi ani, niestety, Genevieve, nie zależy na
ujrzeniu mnie.
Kriegsmann i jego ludzie zapewne zrezygnowali z wycieczki
do ruin Czeskopolskiej.
Długo jednak głowy tym sobie nie łamałem.
Było to bowiem przedziwne uczucie - po pół wieku
spacerować po miejscach, w których spędziłem swoje
szczenięce lata żwirka, kiedy właściwie żwirkiem zostałem.
Co by się stało, gdybym wówczas, przed pięćdziesięciu
laty, nie uległ temu obłąkanemu pomysłowi i nie spróbował
uciec?
Oczywiście wróciłbym na Ziemię tak jak Brunza, Kazik,
Dutkiewicz i inni panowie z kierownictwa, jak wszyscy
chłopcy, których znałem - dobrze, z widzenia albo w ogóle
nie. Ale oni teraz byli chyba wszyscy martwi, może z paroma
wyjątkami. Umarli moi rodzice i koledzy, umarła mała
siostrzyczka (dożyła dwudziestu pięciu lat, ale do dzisiaj
mam ją w pamięci jako tę małą dziewczynkę, której obiecałem
krater z Księżyca) i nie ma podstaw do przypuszczeń, że
akurat ja miałbym to szczęście i uniknął tego strasznego
wirusa AIDS, który w drugiej fali swojego szlachetnego
postępowania nauczył się jako motocykla używać zupełnie
zwykłych bakterii i poruszał się z organizmu do organizmu
likwidując to najcenniejsze, w co organizm jest wyposażony -
odporność na choroby.
Nagle dobry humor diabli wzięli, jakby z kąta zasyczał na
mnie wąż. Opanowała mnie nostalgia. Zrobiłem się nerwowy i
wydało mi się, że znowu wrócił ten niepokój i niezrozumiała
wściekłość, która prowadziła do tego, że bezsensownie
kłóciłem się z każdym, nawet z małą Su.
To niemożliwe, powtarzałem sobie, lekarze wymietli ze
mnie narkotyki żelazną miotłą!
To niemożliwe, a jednak to prawda, uświadomiłem sobie.
Świetlistym stożkiem przejechałem po ścianach. Dokładnie
naprzeciw mnie była śluza, oczywiście zasypana cetnarami
lunarnej skały. Na przeciwległej ścianie musi być przejście
na korytarz. Odwróciłem się. Tak, przejście było i miało na
wpół otwarte drzwi, które kusiły, żeby w nie wejść.
Co tam zobaczę? Korytarz. Przejdę przez korytarz i
odwiedzę miejsca kiedyś tak dobrze znane... Bzdura.
Sentymenty. Gdyby tu był Kriegsmann z całą paczką, badanie
miałoby jakiś sens. A tak?
Pożałowałem impulsu, który mnie tu przyprowadził. Lepiej
bym zrobił, gdybym został w Arkadii.
Ale ten błąd będzie łatwo naprawić. Za parę godzin będę w
.N:162
domu, zadzwonię do kilku kumpli, a oni już mi znajdą pana
Kriegsmanna.
Podniosłem z ziemi worek i przymocowałem do pleców.
Kriegsmann...
Dziwne. Ciągle myślałem o Kriegsmannie, o Genevieve już
prawie nie. Jej obraz mnie opuszczał. Dobry znak - najwyższy
czas, żebym uzbrojony w bukiet róż wrócił do staruszki Su i
był dla niej słodki jak cukierek.
Wróciłem do liny, chwyciłem ją obiema rękoma i gwałtownie
pociągnąłem. Za chwilę będę na górze.
W pierwszym momencie wydało mi się, że nie trafiłem na
linę, że chwyciłem próżnię, nawet się zatoczyłem i niewiele
brakowało, a byłbym upadł. Ale moje ręce mocno ściskały
sznur, więc pozostawało tylko spojrzeć w górę i podziwiać
wspaniałe spirale, jakie lina kręciła podczas upadku.
Ale numer! Taki wyżeracz i źle zawiązał linę! Gdyby
zobaczyli to koledzy z naszego byłego oddziału, pękliby ze
śmiechu. Kuba źle zacisnął węzeł, uwierzylibyście w to?
Zdjąłem worek z ramienia, położyłem go pod nogi i
pogrzebałem w środku. Rac ratunkowych było całe pudełko.
Kolejna rzecz, o której wycieczkowicz myśli, że to zbytek.
Ja targałem takie pudełka po Lunie od pięćdziesięciu lat i
nigdy dotąd ich nie potrzebowałem. Dopiero teraz, kiedy
znalazałem się w piętnastometrowej dziurze. Bez rac byłbym
tu dosłownie pogrzebany żywcem. Obok przejadą całe orszaki
wycieczkowych jeepów, ale komu by przyszło do głowy, że przy
tej zabawnej chorągiewce jest otwór, a pod tym otworem
przepaść, a na dnie opuszczony człowiek! Sięgałem właśnie po
race, kiedy w słuchawce odezwał się męski głos:
- Jakubie Nedomy!
- Tu jestem!
Pudełko wypadło mi z ręki. W otworze na górze na tle
rozgwieżdżonego nieba pojawiła się główka jak u szpilki.
Gdzie tam główka, solidna głowa, czy to człowiecza czy kukły
(timbre głosu kazał mi przypuszczać, że to android).
- Wiem, że pan tu jest - poważnie powiedział android (na
pewno to był android).
Dopiero w tej chwili przyszło mi do głowy, że to on
odwiązał linę.
- Przywołaj pomoc. Rozkazuję ci to. Albo sam mi pomóż.
Rzuć mi linę. W jeepie mam zapasowy zwój. Szybko, ruszaj
się.
- Panie Nedomy, pan kogoś szuka - skonstatował android.
- Oczywicie! Wie pan coś o panu Kriegsmannie?
W tym zamieszaniu niechcący zacząłem go tytułować
"panem".
- Ponoć szuka pan człowieka, który dawno temu pana...
skrzywdził.
Mówił o Kacie, uświadomiłem sobie. Co to ma znaczyć?
- Kiedyś go szukałem - wymamrotałem - ale to też dawno
temu.
- Dawno? - powtórzył za mną android. - Przecież właśnie
teraz pan go tu szuka.
- Szukałem pana Kriegsmanna
|
WÄ
tki
|