ďťż

Za jego głową ciągnęły się szeroko rozłożone ręce; twarz miał zwróconą w bok...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Piętnastoletni, może szesnastoletni chłopak z jasny- mi włosami i zaczątkiem bródki. Gdzieś go już widziała. Zna go. Zna jego martwą twarz, choć nie zna imienia. Kiedy już znalazła się w kręgu światła latarni, popatrzyła uważnie na widniejące na kaftanie godło. Złote tło. Na piersiach błękitny lew. Barwy Lazurowego Lwa. Jej własnej kompanii. II JVlokrymi, zmarzniętymi palcami rozsupłała rzemienie i ściągnęła kaftan z martwego chłopca. Pomiędzy brodą i kołnierzem starczyło miejsca na pasek hełmu. Nałożyła go na głowę. Przywiązu- jąc do pasa jego rzemienie, przyglądała się twarzy zabitego. — Michael? Matthew? Już nie krwawił. Nie miała wrażenia, że jego ciało jest sztywne. Chłodne, bo było zimno, ale nie sztywne. To jeszcze nie rigor mortis. Obciągnęła i wygładziła ufarbowaną tkaninę na pozbawionym osło- ny brzuchu. Nie sposób w pojedynkę ściągnąć z zabitego kolczugę; trudno się z nią uporać nawet gdy jest się żywym, bo metalowe kółecz- ka mocno przywierają do ciała. Za to zdołała mu zdjąć wytwarzane na wzór kolczugi rękawice — trochę za duże, lecz da sobie z tym radę — a także buty. Pozbawiony odzienia, wyglądał żałośnie ze swymi długimi kośćmi i pyzatą młodzieńczą twarzą. Wcisnęła się w jego buty. — Mark. Mark Tydder — przypomniała sobie, po czym wyciąg- nęła rękę i nakreśliła na jego czole znak krzyża. — Służysz... Służyłeś w oddziale Euena, prawda? „Nie jesteś tu osamotniony. Ilu jeszcze ludzi zginie dlatego, że ktoś sprowadził mnie do Kartaginy?" Powstała z kolan i rozejrzała się po zimnej, ciemnej uliczce. „Nie mogę marnować czasu na zastanawianie się: skoro znalazłam jednego, to musi ich tu być więcej; który przeżył, który zginął? Po pro- stu muszę ich odszukać i dalej robić swoje". Pochyliła się i ucałowała w czoło brudnego, martwego Marka Tyd- dera, a potem skrzyżowała mu ręce na piersiach. — Jak mi się uda, to przyślę tu kogoś po ciebie. Latarnia nad jej głową zasyczała i ogień grecki zgasł. Odczekała 17Q chwilę, dając oczom czas na oswojenie się z ciemnością. Nad nią wznosiły się ściany bez okien, a przez szczelinę pomiędzy dachami domów widziała, nie potrafiąc ich rozpoznać, gwiezdne konstelacje, błyszczące na tle lodowatego, wietrznego nieba. Odruchowo obliczy- ła: godzina, albo nawet mniej, do wschodu słońca. Ruszyła w dół pochyłej alejki. Nie było tu widać żadnych śladów trzęsienia ziemi. Na pierwszym skrzyżowaniu skręciła w lewo, na ko- lejnym — w prawo. Uliczka zasypana była gruzem, który osypał się z uszkodzonych domów. Zwolniła kroku, uważnie wybierając drogę. Nad głową miała sterczące, potrzaskane belki. Im dalej brnęła, tym częściej musiała klu- czyć pomiędzy stosami obrobionego kamienia, potłuczonymi mozai- kami i strzaskanymi meblami. W pewnej chwili trafiła na martwego konia. „Ale nie ma martwych ludzi. Nie ma też rannych. Może ktoś już uporządkował ten kwartał po trzęsieniu; albo może mieszkańcy wcześ- niej go opuścili, gromadnie udając się do królewskiego pałacu?" Wspinając się na tarasujący drogę przewrócony filar — nie bez tru- du, gdyż podeszwy butów ślizgały się na zmrożonej powierzchni ka- mienia — zobaczyła przed sobą następny zbieg dwóch uliczek. Bu- dynki po przeciwnej stronie wciąż stały, ale na ich ścianach ryso- wały się pajęczyny pęknięć, sięgających ponad jej głowę. Przystanęła, zdjęła hełm i zaczęła czujnie nasłuchiwać. Rozległ się ogłuszający huk. W powietrzu rozszedł się łoskot tak głośny, że omal nie pękły jej bębenki. Z gruzowiska osypało się trochę śmieci. Asza skrzywiła się gniewnie. Dzwoniło jej w uszach. — Niech to diabli! — Nie wahając się już dłużej, zsunęła się po zboczu odpadków i najszybciej jak mogła — pokłusowała w stronę, z której doszedł ją huk. — To działa! „Obrotowe albo hakownica. Lekka armata?" — Ślizgała się na spę- kanym bruku, zbiegając po pochyłości ciemnej, wąskiej uliczki. „To nie Goci, ale nasi!" Po niebie przesuwały się chmury. Blednące światło gwiazd całkiem już przygasło, zostawiając ją w ciemności pomiędzy szeregami bez- okiennych domów, których ściany popękały od fundamentów aż po dachy. Gruzów i śmieci było tu niewiele. Zapominając o ostrożności, otoczona niemal zupełną ciemnością, zbiegała alejką długimi susami, 380 przez cały czas wyciągając przed siebie ręce, żeby chroniły twarz przed jakąś nagłą przeszkodą. Huk. — Mam cię. Zatrzymała się. Pod gładkimi podeszwami butów wyczuwała kon- tury pojedynczych kamieni bruku. Uliczka nieznacznie opadała. Wpa- trywała się w nieprzeniknioną ciemność. Powietrze owiewało jej twarz. Jakiś pusty plac? Czy może miejsce, w którym trzęsienie ziemi znisz- czyło wszystkie domy? Wzdrygnęła się, gdy garść niesionych podmu- chem wiatru liści otarła się jej o policzki. Jakieś pnącza? Latarnia. Te żółte światełka to mogły być tylko plamki, jakie tworzą się pod powiekami, lecz nagle zastąpił je wyrazisty obraz jakiejś płaszczyzny. Mur. Pojęła, że stoi w odgałęzieniu odchodzącej od placu alejki. Bu- dynki po lewej stronie zawaliły się, lecz te po prawej wciąż stały. Na przeciwległym końcu alejki ktoś trzymał w ręku latarnię. Nozdrza Aszy wypełnił jakże znajomy, kwaskowaty zapach prochu. Bezwiednie odsłoniła zęby w drapieżnym uśmiechu
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.