ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Byli w sercu wszechświata, a odrętwiająca cisza rozpływająca się wokół nich nie była wcale ciszą, lecz drażniącym najgłębsze warstwy duszy bezgłosem, jaki poprzedza wrzask.
Choje miał rację, zrozumiał nagle. Nie było sensu pytać, czy Tamdin to istotnie ten groteskowy potwór, którego podobiznę widział na ścianie groty. Kimkolwiek czy czymkolwiek był zabójca, był demonem, nie dlatego, że zamordował Jao, ale dlatego, że wniósł ohydę tego czynu do tak doskonałego miejsca.
Dotarł do niego nowy dźwięk, nikły szelest, który wkrótce zmienił się w monotonny świergot. Zdawał się dobiegać z czaszek. Oczy Fowler wypełnił lęk. Przysunęła się do Kincaida. Oboje nasłuchiwali bez ruchu. Raptem Kincaid odwrócił się i skierował obiektyw ku Yeshemu. Odpalił flesz niczym broń i odgłos ucichł nagle. Shan uświadomił sobie, że było to tylko echo szeptanych przez Yeshego mantr.
Czar prysł.
- Moglibyście jednak nam pomóc - zasugerował Shan, gdy znów doszedł do siebie.
Fowler z żałosnym wyrazem twarzy uniosła ku niemu wzrok.
- Cokolwiek pan zechce.
- Potrzebujemy dokumentacji. Gdyby pan Kincaid mógł sfotografować wszystkie półki... - Czaszki wiedziały, powtórzył sobie w myślach. Może zdoła nakłonić je do mówienia.
Kincaid powoli skinął głową.
- Mógłbym zmieścić wszystkie trzy poziomy na jednym kadrze. Chyba zostało mi jeszcze dość klatek.
- Chciałbym, żeby było też widać podpisy pod każdą czaszką. Kiedy już przestudiuję te zdjęcia, może moglibyśmy przekazać je waszej komisji ONZ.
Fowler smutno skinęła mu głową na znak wdzięczności, ale pozostała w tyle, gdy Yeshe ruszył, by pomóc Kincaidowi przy czaszkach. Wraz z Shanem odeszła wolnym krokiem w głąb tunelu. Półki skończyły się, zastąpiły je następne wizerunki demonów na ścianach.
- Czy to prawda, że został pan zmuszony do tego śledztwa, że jest pan kimś w rodzaju więźnia? - zapytała nagle Fowler.
Shan nie zwolnił kroku.
- Kto to pani powiedział?
- Nikt. Tyler zauważył tylko, że nikt nic o panu nie wie. Myśleliśmy, że jest pan jakimś urzędnikiem z zewnątrz. Ale tacy ludzie... nie wiem... takich ludzi traktuje się z większym szacunkiem. - Skrzywiła się na własne słowa.
Był poruszony jej zakłopotaniem.
- Tyler mówi, że to zabawne, jak śledzi pana pański sierżant. On nosi pistolet, ale to nie jest ochroniarz. Ochroniarz obserwowałby to, co dzieje się wokół pana. A pański sierżant obserwuje pana.
Shan zatrzymał się i skierował światło latarki na jej twarz.
- Kiedy nie tropię morderców, buduję drogi - wyjaśnił. - W czymś, co oni nazywają brygadą pracy.
Fowler uniosła dłoń do ust.
- Mój Boże - szepnęła, gryząc kostki palców. - W jednym z tych strasznych więzień? - Odwróciła wzrok ku demonom. Gdy odezwała się znowu, jej oczy były jasne i wilgotne. - Nic nie rozumiem. Jak pan... dlaczego miałby pan... - Pokręciła głową. - Przepraszam. Jestem taka głupia.
- Pewien bardzo zasłużony członek partii powiedział mi kiedyś, że w moim kraju są tylko dwa rodzaje ludzi - zauważył Shan. - Panowie i niewolnicy. Nie wierzę w to i byłbym zasmucony, gdyby pani w to uwierzyła.
Uśmiechnęła się blado.
- Ale jak może pan prowadzić śledztwo?
- To była moja specjalność, zanim zostałem podniesiony do godności robotnika drogowego. Byłem inspektorem w Pekinie.
- Ale przeciwstawia się pan Tanowi, widziałam to. Jeżeli on jest pańskim...
Shan uniósł dłoń, nie chcąc słyszeć następnego słowa. "Dozorcą"? "Właścicielem"?
- Może właśnie dlatego. Dlatego, że już nic więcej nie może mi zrobić. - Była to półprawda, w którą Amerykanka mogłaby uwierzyć.
- I to dlatego nie chce pan wykazać, że ten mnich jest zabójcą Jao?
- Nie mogę. On jest niewinny.
Fowler wpatrywała się w niego. Może, zastanowił się Shan, zna Chiny zbyt dobrze, by zaakceptować tak śmiałe stwierdzenie.
- W takim razie o co tu chodzi? Wkrada się pan tutaj jak złodziej. Li także prowadzi śledztwo, ale jego tu nie ma. Co tak niepokoi Tana?
Więc istotnie rozumiała Chiny lepiej, niż sądził.
- Ja także jestem zdezorientowany, panno Fowler - odparował. - Jest pani dyrektorem kopalni, ale wspomniała pani, że firma należy do ojca pana Kincaida.
Amerykanka chrząknęła z rozbawieniem.
- To długa historia. Mówiąc w skrócie, z tego, że ojciec Tylera zarządza firmą, nie wynika, że dobrze ze sobą żyją.
- Nie są sobie bliscy? Chce pani powiedzieć, że znalazł się w Tybecie za karę?
- Wie pan, co to jest odszczepieniec? Tyler poszedł do szkoły górniczej, jak chciała jego rodzina, żeby mógł kiedyś przejąć firmę. Ale gdy ją ukończył, oświadczył, że ma to wszystko w nosie. Stwierdził, że firma niszczy środowisko, że doprowadza do ruiny miejscową ludność. Wydał setki tysięcy ze swego funduszu powierniczego na ranczo w Kalifornii, gdzie mieszkał przez parę lat, potem przyłączył się do grupy obrońców przyrody, która blokowała budowę nowej kopalni jego ojca. Minęło kilka lat, nim sprawy ułożyły się na tyle, by mogli rozmawiać ze sobą, kilka następnych, zanim Tyler zgodził się przyjąć pracę w firmie. Ale jego ojciec wciąż nie ufa mu aż tak, by powierzyć mu kierownictwo. Tak czy inaczej, są już w lepszych stosunkach. Tyler poważnie myśli o tym, by zacząć nowe życie. Jest cholernie dobrym inżynierem. Pewnego dnia zostanie prezesem i jednym z najbogatszych ludzi w Ameryce.
- A pani? Jest pani bardzo młoda jak na taką odpowiedzialną funkcję.
- Młoda? - Fowler z westchnieniem pokręciła głową. - Dawno już nie czułam się młodo. - Zatrzymała się, patrząc przed siebie. Tunel otwierał się na kolejną komorę. - Myślę, że jestem przeciwieństwem Tylera. Nie miałam grosza przy duszy, kiedy dorastałam. Pracowałam ciężko, oszczędzałam, zdobywałam stypendia. Przez dziesięć lat harowałam jak wół, żeby się tu dostać.
- I wybrała pani Tybet?
Wzruszyła ramionami.
- To nie wygląda tak, jak się spodziewałam.
Malowidła na ścianach komory przedstawiały geografię Tybetu, góry, pałace i świątynie. Na podłodze pod jedną ze ścian leżały odłamki kości i tuzin czaszek ustawionych w trójkąt. Pięć metrów dalej kilka innych czaszek ułożono w rzędzie. Otaczały je ślady butów i niedopałki papierosów. Żołnierze grali w kręgle.
Fowler podniosła z szacunkiem jedną z czaszek, potem schyliła się po następną, jakby chciała je odnieść na półki. Shan dotknął jej ramienia.
- Proszę tego nie robić - ostrzegł. - Poznają, że pani tu była.
Bez słowa skinęła głową i odłożyła czaszkę. Z bólem na twarzy wróciła do tunelu. Dołączyli do Yeshego i Kincaida, którzy czekali na nich w głównej komorze, i cała czwórka ruszyła szybko do wyjścia. Nikt się nie odezwał, dopóki nie znaleźli się blisko wylotu jaskini.
- Zaczekajcie piętnaście minut - zaproponował Shan - potem wróćcie tą samą drogą, którą tu przyszliście. - Nie pytał, skąd znają tajny szlak. - Zgłoszę się po zdjęcia...
Przerwał mu zduszony okrzyk Fowler. W wejściu ukazała si jakaś postać, oświetlona niczym reflektorem jaskrawym światłem słońca
|
WÄ
tki
|