ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Nasze psy zasłużyły na taką pamięć. Nie ma co do tego wąt-
pliwości.
W stosunkach z naszymi przyjaciółmi były łagodne, dopomi-
nały się pieszczot, zabawy. Nie znosiły jednak ludzi za płotem.
74
Groźnie szczekały, szczerzyły kły. W ataku reprezentowały nie-
zawodną wspólnotę celów: Blin skakał do gardła (był wielki i sil-
ny), a Urban, jako dzikarz, operował w partiach dolno-tylnych.
Wśród miejscowych utarła się opinia, że w Praniu mieszkają dwa
wściekłe psy, że nie należy się zapuszczać ani za furtkę, ani tym
bardziej do środka...
Nasze dobre, łagodne psy wspaniale odgrywały rolę psa Ba-
skervillów...
Umarły na chorobę nowotworową. Stały się ofiarami Czar-
nobyla, którego skutki odczuli najsilniej mieszkańcy okolicy Mi-
kołajek tu skażenie było największe. Najpierw w roku 1990
odszedł Blin, Urban w trzy lata później.
*
W słoneczną niedzielę 29 czerwca w gronie przyjaciół, którzy
licznie stawili się z różnych stron Polski, otwieraliśmy w leśni-
czówce Muzeum K. I. Gałczyńskiego. Interesującą ekspozycję
przygotowało Muzeum Literatury. Znalazł się tu i pokój prański,
i ostatni warszawski z latarnią z zaczarowanej dorożki, ze sto-
łem ojca, jego biblioteką, obrazami, rysunkami, z drobiazgami,
które tak lubił i którym przedłużał życie w wierszach. Na ścia-
nach ciekawie zestawione cytaty, jakieś zabawne pomysły w ro-
dzaju wielkiej walizy, małego złotego osiełka, tamburynu, bukie-
tu sztucznych kaczeńców, zdjęć dużych i całkiem małych, sło-
wem rekwizytornia bardzo gałczyńska. Oczywiście dla kogoś,
kto ten świat trochę zna.
A poza tym wszystko jeszcze bardzo nowe, bardzo pachnące
farbą, świeżością. Jak nasz dom, w którym chodziliśmy po nie
wyschniętej podłodze, bo lakier kładziono na wilgotne deski. Dłu-
go jeszcze będziemy się kleić do tej podłogi...
Po koncercie, po oficjalnych uroczystościach wydaliśmy dla
bardzo licznych gości skromne przyjęcie: kieliszek nalewki Jan-
ka, jakieś serowe korki, słone krakersy... Nie było krzeseł, sto-
łów, nawet trawy nie było, wokół domów czerniła się ziemia, która
75
przykryła gruz wyrzucany podczas remontu. Ale tak na dobrą
sprawę nikt tego nie dostrzegał...
Przyszło dużo depesz z życzeniami tylko dobrych dni. An-
drzej Strumiłło pisał: Szczęścia pod nowym dachem", a Stani-
sław Srokowski: Z okazji inauguracji muzeum mojego ulubione-
go poety najlepsze życzenia". Kochany Henryk Hermanowicz:
Serdeczne wyrazy wdzięczności za inaugurację Muzeum K. I. G.
ze słowami szacunku dla wszystkich, którzy przyczynili się do
realizacji"...
Dopisali także przyjaciele, przyjeżdżając i osobiście uczestni-
cząc w tej miłej dla nas ceremonii. Żuławscy i Lipińscy (od Ery-
ków dostaliśmy przecudnej urody wielką, zieloną, szklaną ropu-
chę), Janek Osmańczyk (mnie obdarował wielkim dzwonkiem,
Janka suchą nóżką antylopy!) i Jurek Dobrowolski, i Mietek
Rakowski nasz sąsiad, i Tadeuszowie Olszańscy, Andrzej Ja-
recki na czele Krzyży, Sobczyńscy prowadzący Karwicę, Bożen-
ka Zagórska, moi krewni z Gdańska Wanda i Janusz Jasińscy.
I nasze dzieci ze swymi przyjaciółmi. I telewizja, i CAF, i prasa. I pół
mojej redakcji, i pół Czytelnika" pod wodzą Stasia Bębenka... I tak
mogłabym wyliczać bez końca. Zabrakło jedynie Stanisława Po-
powskiego. I to w tamten pełen niezapomnianego zgiełku dzień
sprawiło mi przykrość...
A wieczorem, kiedy zostaliśmy sami, rozsiedliśmy się wygod-
nie na przyzbie. Cisza panowała wokół taka, że słyszało się koma-
rze lamenty, wrzaski żurawia na pobliskiej łące, słowika w sta-
rych krzewach bzu... Nad podwórzem pomalutku przemieszczał
się dobry znajomy z dawnych lat Wielki Wóz, płonęła Gwiaz-
da Polarna, zapalały się inne nie znane mi jeszcze gwiazdy, którym
za jakiś czas zacznę nadawać imiona. Imiona moich przyjaciół,
ludzi mi drogich, którzy odchodzili bez pożegnania..
|
WÄ
tki
|