ďťż

I chciałabym, aby tę historię o przyjaźni między ludźmi i zwierzętami zilustrował pan Antoni Boratyński...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Nasze psy zasłużyły na taką pamięć. Nie ma co do tego wąt- pliwości. W stosunkach z naszymi przyjaciółmi były łagodne, dopomi- nały się pieszczot, zabawy. Nie znosiły jednak ludzi za płotem. 74 Groźnie szczekały, szczerzyły kły. W ataku reprezentowały nie- zawodną wspólnotę celów: Blin skakał do gardła (był wielki i sil- ny), a Urban, jako dzikarz, operował w partiach dolno-tylnych. Wśród miejscowych utarła się opinia, że w Praniu mieszkają dwa wściekłe psy, że nie należy się zapuszczać ani za furtkę, ani tym bardziej do środka... Nasze dobre, łagodne psy wspaniale odgrywały rolę psa Ba- skervillów... Umarły na chorobę nowotworową. Stały się ofiarami Czar- nobyla, którego skutki odczuli najsilniej mieszkańcy okolicy Mi- kołajek — tu skażenie było największe. Najpierw w roku 1990 odszedł Blin, Urban w trzy lata później. * W słoneczną niedzielę 29 czerwca w gronie przyjaciół, którzy licznie stawili się z różnych stron Polski, otwieraliśmy w leśni- czówce Muzeum K. I. Gałczyńskiego. Interesującą ekspozycję przygotowało Muzeum Literatury. Znalazł się tu i pokój prański, i ostatni — warszawski z latarnią z zaczarowanej dorożki, ze sto- łem ojca, jego biblioteką, obrazami, rysunkami, z drobiazgami, które tak lubił i którym przedłużał życie w wierszach. Na ścia- nach ciekawie zestawione cytaty, jakieś zabawne pomysły w ro- dzaju wielkiej walizy, małego złotego osiełka, tamburynu, bukie- tu sztucznych kaczeńców, zdjęć dużych i całkiem małych, sło- wem — rekwizytornia bardzo gałczyńska. Oczywiście dla kogoś, kto ten świat trochę zna. A poza tym wszystko jeszcze bardzo nowe, bardzo pachnące farbą, świeżością. Jak nasz dom, w którym chodziliśmy po nie wyschniętej podłodze, bo lakier kładziono na wilgotne deski. Dłu- go jeszcze będziemy się kleić do tej podłogi... Po koncercie, po oficjalnych uroczystościach wydaliśmy dla bardzo licznych gości skromne przyjęcie: kieliszek nalewki Jan- ka, jakieś serowe korki, słone krakersy... Nie było krzeseł, sto- łów, nawet trawy nie było, wokół domów czerniła się ziemia, która 75 przykryła gruz wyrzucany podczas remontu. Ale tak na dobrą sprawę nikt tego nie dostrzegał... Przyszło dużo depesz z życzeniami tylko dobrych dni. An- drzej Strumiłło pisał: „Szczęścia pod nowym dachem", a Stani- sław Srokowski: „Z okazji inauguracji muzeum mojego ulubione- go poety najlepsze życzenia". Kochany Henryk Hermanowicz: „Serdeczne wyrazy wdzięczności za inaugurację Muzeum K. I. G. ze słowami szacunku dla wszystkich, którzy przyczynili się do realizacji"... Dopisali także przyjaciele, przyjeżdżając i osobiście uczestni- cząc w tej miłej dla nas ceremonii. Żuławscy i Lipińscy (od Ery- ków dostaliśmy przecudnej urody wielką, zieloną, szklaną ropu- chę), Janek Osmańczyk (mnie obdarował wielkim dzwonkiem, Janka — suchą nóżką antylopy!) i Jurek Dobrowolski, i Mietek Rakowski — nasz sąsiad, i Tadeuszowie Olszańscy, Andrzej Ja- recki na czele Krzyży, Sobczyńscy prowadzący Karwicę, Bożen- ka Zagórska, moi krewni z Gdańska — Wanda i Janusz Jasińscy. I nasze dzieci ze swymi przyjaciółmi. I telewizja, i CAF, i prasa. I pół mojej redakcji, i pół „Czytelnika" pod wodzą Stasia Bębenka... I tak mogłabym wyliczać bez końca. Zabrakło jedynie Stanisława Po- powskiego. I to w tamten pełen niezapomnianego zgiełku dzień sprawiło mi przykrość... A wieczorem, kiedy zostaliśmy sami, rozsiedliśmy się wygod- nie na przyzbie. Cisza panowała wokół taka, że słyszało się koma- rze lamenty, wrzaski żurawia na pobliskiej łące, słowika w sta- rych krzewach bzu... Nad podwórzem pomalutku przemieszczał się dobry znajomy z dawnych lat — Wielki Wóz, płonęła Gwiaz- da Polarna, zapalały się inne nie znane mi jeszcze gwiazdy, którym za jakiś czas zacznę nadawać imiona. Imiona moich przyjaciół, ludzi mi drogich, którzy odchodzili bez pożegnania..
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.