ďťż

Gdy uniosła po chwili powieki, widziała znów tylko gładką kamienną ścianę...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
W czasie, kiedy usiłowała zwalczyć dziwne złudzenie, Sokolnik dowlókł się do drugiej grupy iglic. Ptak siedział przez cały czas na jego ramieniu, lecz jego ciężar zupełnie Sokolnikowi nie przeszkadzał. Miał oszołomiony wyraz twarzy, jakby ktoś rzucił na niego czar. Jęknął, cały czas wpatrzony w jakiś punkt na szczycie budowli. To tylko kamienie - powtarzała sobie w duchu. Nie ma co przebywać tu zbyt długo. Na tym lądzie mogli znaleźć schronienie i żywność i wszystko potrzebne do życia. Ruszyła w ślad za nim, trzymając przezornie w dłoni błyszczącą broń. Mężczyzna, potykając się, szedł przed siebie. W końcu znalazł się w cieniu łupu trzymanego przez kamiennego ptaka. Wtedy wyprostował się jak żołnierz przed dowódcą albo jak... kapłan rozpoczynający obrządek. Powtarzał jakieś niezrozumiałe słowa, może jakieś nie znaczące nic dla niej dźwięki (w jego mowie przebrzmiewały tony, jakich używał w rozmowach z sokołem), budząc głuche echo wśród ruin. Zadrżała - miała dziwne przeczucie, że jest tu obecny ktoś lub coś, co może odpowiedzieć na te inwokacje. W górze rozległ się krzyk sokoła. Ptak, dotąd siedzący spokojnie na ramieniu swego pana, poderwał się do lotu krzycząc donośnie. Głosy człowieka i ptaka zlały się w jedno i nie była w stanie ich już rozróżnić. Nagle obaj zamilkli, a Sokolnik ruszył przed siebie pewnym krokiem, nie szukając już podpory, jakby nabrał nowych sił. Przeszedł pod kamiennym dziobem i - zniknął! Przygryzła wargi - tam nie było drzwi... Aż tak nie mógł zawodzić nawet jej zmęczony wzrok. Chciała uciekać, lecz gdy rozejrzała się, spostrzegła, że ruiny tworzą tunel kończący się właśnie w miejscu, w którym stała. Był on jedyną drogą na zewnątrz. I na tej drodze czaiło się zło. Wyczuła wyraźnie jego zbliżanie się - podobne ślimakowi pełznącemu po skórze i zostawiającemu śliski ślad. Zacisnęła stanowczo usta. Była przecież z Sulcarkeep i na pewno nie zawróci, skoro droga ta jest jedyną, jaką ma do wyboru. Ruszyła, uważnie lustrując otoczenie i siląc się na pewny krok. Najpierw padł na nią cień kamiennego dzioba, polem zrobiło się jej nagle zimno, chociaż nie wyszła z nasłonecznionej przestrzeni. Zobaczyła drzwi - dzięki jakiejś sztuczce budowniczych, cień maskował je tak skutecznie, że widoczne były dopiero wtedy, gdy można je było jednocześnie dotknąć. Westchnęła, jakby coś w niej samej buntowało się przeciw jej zachowaniu i zanurzyła się w mroczny tunel. Z przeciwległej strony ujrzała szarą poświatę; zaś pomiędzy światłem a nią coś się poruszało - Sokolnik. Przyspieszyła kroku, tak że na obszerny, otoczony murem dziedziniec wyszła tuż za nim. To, co zobaczyła, sprawiło, że zamarła w pół kroku. Ludzie! I konie! Dopiero po chwili zwróciła uwagę na ubytki i uszkodzenia: tu bezgłowa postać tam zamazany wierzchowiec. Rzeźby były bardzo realistyczne, na dodatek pomalowane naturalnymi kolorami. Farba musiała wsiąknąć w materiał rzeźb, niemniej zdążyła już wyblaknąć. Nieruchome postacie stały w zwartym szyku zwrócone w jednym kierunku - mężczyźni trzymali w rękach cugle, pod pachami ściskali hełmy, na łękach siodeł usiadły sokoły. Przypominali regiment zbrojnych czekających na rozkazy. Sokolnik ominął ich, nie dostrzegając czy tylko nie zwracając na nich uwagi. Poruszał się pewnie, jakby wiedział co może znaleźć dalej. Te ruiny musiały być częścią historii jego plemienia - Sulcarkeep nie miał z nimi nic wspólnego, lecz nie mogła przecież zostać w tyle... Przechodząc obok milczącego szeregu przyglądała się uważnie twarzom. Sokolnicy bez hełmów stanowili tak niecodzienny widok, iż zwrócenie uwagi na te oblicza było naturalnym odruchem. Zauważyła, że choć wszyscy należeli wyraźnie do tej samej rasy, rysy każdego były inne - posągi odwzorowywały konkretnych żywych ludzi. Kiedy stanęła w drzwiach po przeciwnej stronie dziedzińca, znów usłyszała połączone w jeden głosy człowieka i ptaka. Nic im się dotąd nie stało, choć tutaj czuła wyraźniej zalegające wokół zło. Wewnątrz panował mglisty półmrok. Znalazła się w wielkiej sali, której ściany ginęły gdzieś w ciemności. Nie była ona pusta - zapełniały ją równie nieruchome jak te na dziedzińcu postacie, niektóre z nich przedstawione w odzieniu przypominającym długie suknie... Kobiety! Kobiety w zamku Sokolników? Podeszła jak najbliżej, by sprawdzić! Słońce, deszcz i wiatr uszkodziły posagi na dziedzińcu, nie ruszyły jednak tych pod dachem. Wprawdzie na ramionach figur leżała gruba warstwa kurzu, lecz poza tym znajdowały się w idealnym stanie. Były naturalnej wielkości, na zastygłych twarzach malował się wyraz dziwnej egzaltacji. Niecierpliwego oczekiwania? I te spoglądające przed siebie oczy... Czy na ich tle nie tliły się iskierki życia, czy nawet świadomości? Odpędziła natrętne myśli podszepnięte przez jej wyobraźnię. Te postacie nie były przecież żywe! Są doskonałe, ale to tylko rzeźby... Chociaż... ich twarze... Przyjrzała się kolejno kobietom: twarz każdej miała ten sam, trudny do sprecyzowania, lecz niezbyt miły z pewnością, wyraz triumfu... czy też głodu, który ma zostać właśnie zaspokojony. Twarze mężczyzn były puste - pozbawione nawet pozorów życia. Sokolnik dotarł tymczasem do przeciwległej ściany i stał w milczeniu zwrócony w kierunku podwyższenia, na którym znajdowały się cztery posągi. Nie stały w pozycjach tak uroczystych, przypominały raczej osoby zastygłe w jakiejś gwałtownej scenie. Wyglądało, że była to scena walki na śmierć i życie, jak stwierdziła zbliżywszy się. Każdym krokiem wzbijała tumany kurzu, zaścielające dotąd podłogę. Mężczyzna siedział, a raczej na wpół leżał na podobnym do tronu fotelu z opadniętą na piersi głową i dłońmi zaciśniętymi na rękojeści wbitego w jego serce sztyletu. Drugi, młodszy, pochylony do przodu, mierzył mieczem w postać kobiety skulonej ze strachu. Na jej twarzy malowało się tyle wściekłości i nienawiści, że Tangree zadrżała. Na twarzy drugiej kobiety, stojącej nieco z boku, nie było strachu. Miała na sobie skromniejszą niż pierwsza suknię, rozpuszczone włosy okrywały ją niemal całą, jak pancerz i zdawały się świecić w półmroku. Nie miała żadnej biżuterii, która by odbijała światło, lecz coś rozświetlało jej postać... Oczy - ciemnoczerwone, nieludzkie, mądre i okrutne, triumfujące - żyły! Dziewczyna zdała sobie sprawę, że nie może wyzwolić się od tego spojrzenia i odwrócić wzrok. Poczuła, że coś atakuje jej umysł, sącząc się powoli i tworząc niewidzialną więź między nią a niezwykłym posągiem
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.