ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Nie były to słowa, nawet nie myśli, lecz odczucia. Pomyślałem o po-
dobnej do ludzkiej wymarłej cywilizacji i nagle poczułem, że nie je-
stem sam. Ktoś odczuwał to samo ze mną, czułem braterstwo, jedność,
radość, potem ulgę. Żyjemy! Uczucie powoli formowało się w myśl.
Nic nie uległo zagładzie. Żyjemy, ale nadal grozi nam niebezpieczeń-
stwo. Grozi ono także i wam. To ich obszary. Oni tu wrócą. Odpo-
wiedzcie nam. Musimy się spotkać. Potrzebujemy was. Ostatnia myśl
była konkretna niemal jak sformułowanie językowe: zrozumiałem ją od
razu wiedzą już, że tu jesteśmy, zrobią wszystko, żeby zdążyć do
nas przed tajemniczym nieprzyjacielem, którego moment pojawienia się
potrafią dokładnie wyliczyć. Musimy czekać przez jedną kwadrę księ-
życa. Poczekamy, pomyślałem bez wahania. Przybywajcie.
Jedną kwadrę, czyli tydzień. Czekaliśmy na nich. Powiodłem chłop-
ców na plażę, modląc się, by wszystko się powtórzyło i by mnie nie
wzięli za lunatyka. Nie powtórzyło się, wzięli mnie za lunatyka-, kła-
dąc moje przywidzenie na karb choroby przestrzeni. Pomyślałem
o tamtych z niejasną obawą, ale wierzyłem.
Tylko Nakamura nie wyśmiewał się ze mnie, w zamyśleniu kręcąc
swą wschodnią głową, kiedy na mnie patrzył. W sumie nie sprawiało
nam to żadnego kłopotu i tak mieliśmy zostać tu tydzień dłużej.
Wykonywaliśmy rutynową, codzienną pracę pomiarów planety. Pobie-
rauśmy próbki gruntu, śledziliśmy przebieg białej drogi. Dokonaliśmy
kilku drobnych wykopalisk na terenach miasta nad brzegiem morza.
Wystartowaliśmy, wprowadziliśmy UNO-2000 na orbitę okołoplanetarną
1 robiliśmy zdjęcia fotograficzne. Potem wylądowaliśmy na drugiej
półkuli. Wierzyłem w nich bezwarunkowo. Wiedziałem, że nas znajdą,
gdziekolwiek byśmy byli. Wiedziałem, że nie zwabią nas w pułapkę.
Przez ten czas miałem jeszcze raz bardzo określone uczucie: dotrą tu
na czas i zabiorą nas ze sobą ze strefy zagrożenia. Nie potrafiłem
nawet określić, czy tym razem była ,to wiadomość od nich, czy nie,
choć była tak wyraźna, jakbym to słyszał. W rzeczywistości nie zgła-
szali się wcale. Przemyślałem to i doszedłem do wniosku, że jeśli już
nawiązali łączność, nie chcą dalej ryzykować dalszego nadawania
z powodu wspomnianego przeciwnika. Nie wspominałem więc o całej
sprawie. Czekałem. Chłopcy i tak byli zaskakująco porządni: nie było
mowy o żadnym naśmiewaniu się, po prostu przez pewien czas obser-
wowali mnie dość uważnie, M'Bala zaś starał się mnie nie wysyłać ni-
gdzie samego. Wiedziałem, że ten tydzień zejdzie bardzo szybko.
Kiedy rankiem siódmego dnia wygramoliliśmy się z naszego schronu,
dwa metry od drzwi stał uśmiechnięty mężczyzna w białym kambine-
zonie. Był jeszcze wyższy od M'Bali, miał gładkie, czarne włosy i orli
nos. Przypominał Indianina. W ręce trzymał nadajnik encefalograficzny.
Mam jeszcze pewne szansę, by zrozumieć, w jaki sposób pokonali od-
ległość dziesięciu lat świetlnych w tydzień. Dziś mogę z rozpaczliwych
wyjaśnień mojego przyjaciela, Uula-Dena, przekazać tylko tyle, że po-
konanie samej odległości w ogóle nic nie trwało. Nie potrzebują do tego
wcale czasu. Tydzień potrzebny był, tylko do tego, by wydostać się
w przestrzeń i z jej wybranego punktu przedostać się na Eelę. Rozwią-
zanie problemu takich podróży łączy się ściśle z nowym wymiarem oraz
z ogólną teorią względności Einsteina ten zespół zagadnień rozpa-
trują za pomocą teorii zwanej przez nich teorią względności Nepa-
ma-Ha' znaną im już od trzech tysięcy lat. Potrafią też już dziś kory-
gować działanie paradoksu czasowego: bez względu na to, jak daleko
się wybierają, jeśli droga trwa tydzień, na Nowej Eeli też upływa
tydzień. Rozwiązali ten problem tak, iż powrót w przestrzeni odwraca
także upływ czasu. Na tej samej zasadzie polega także ich łączność
międzygwiezdna: moje uczucia-odpowiedzi odbierali na Nowej Eeli już
w godzinę po ich nadaniu.
Do dziś mój umysł wzbrania się przed przyjęciem faktu, że oni ocze-
kiwali pomocy i że ją uzyskali od nas, którzy w przestrzeni
międzygwiezdnej poczyniliśmy pierwsze kroki i pod każdym wzglę-
dem pozostajemy za nimi ogromnie daleko w tyle. Początkowo w ogóle
nie chciałem w to uwierzyć. W końcu Uula przekonał mnie: dla nich
nasze spdtkanie i podobieństwo ma nieocenioną wprost wartość. Można
by to wyjaśnić następująco: już dwa i pół tysiąca lat żyją w świado-
mości tego, iż kiedyś ma nadejść ostateczne spotkanie z wrogiem i byli
już ogromnie tym zmęczeni. Czuli się osamotnieni. Istnienie istot po-
dobnych do nich w sferze psychicznej, a także fizycznej, pomoże im
w rzeczy najważniejszej: przywróci chęć do życia.
Podobieństwo jest zresztą niesamowite. Nie spotkałem jeszcze Eelara,
Jstórego nie wzięto by w ziemskim ubraniu za wysokiego Indianina
czystej krwi. U nich panują na ten temat dwie teorie o ile w ogóle
mają czas zajmować się teraz takimi rzeczami: jedna z nich poszukuje
wspólnego punktu wyjścia w zagubionej, zamierzchłej przeszłości ga-
laktyki. Według tego poglądu byliśmy więc krewniakami. Druga teoria
ma podłoże funkcjonalne, znane mi jeszcze z Ziemi: twierdzi, iż jeśli
spotkamy istoty rozumne, powstałe w podobnych warunkach fizycz-
nych, to i ich wygląd zewnętrzny będzie zbliżony do naszego po prostu
dlatego, że jest to najbardziej naturalna budowa ciała istoty rozumnej,
wytwarzającej narzędzia. Nie wiem, co o tym sądzić.
Istotne jest w każdym bądź razie to, że siedzimy tu teraz obaj na
Igo, naturalnym kiężycu Nowej Eeli, i czekamy czekamy wraz
z nimi na rozstrzygnięcie się naszego wspólnego losu. Na Ziemi nic
o nas nie wiedzą. Naszą powolną brykę zniszczyliśmy i przyniósł nas
prosto tutaj statek naszych przyjaciół. Potrzebują nas ze wspomnianych
już powodów wsparcia moralnego, psychicznego. Trafiliśmy na Eelę
odebraliśmy ich sygnały dosłownie za pięć dwunasta. Gdybyśmy
przybyli na Eelę jeszcze tydzień później, wmaszerowalibyśmy w za-
stawioną przez wrogie urządzenia pułapkę* I rzeczywiście, oni nas tu
potrzebowali. M'Bala i Iwan objeżdżają tam na dole wszystkie miasta.
Pokazują ich wszystkim, opowiadają o Ziemi a cała ludność planety
słucha jak zaczarowana.
Nie rozumiem, w jaki sposób pomagamy im samym swoim istnieniem,
ale mogę w to uwierzyć. Nasz los od tej chwili nierozerwalnie splótł
się już z ich losem
|
WÄ
tki
|