ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Nazywam się Orr.
Pewnie pan pamięta, że wczoraj rozmawialiśmy przez telefon.
Młody mężczyzna unosi idealnie przejrzyste oczy, by obrzucić mnie
znużonym spojrzeniem. Przykłada wypielęgnowany palec do gładkie-
go policzka i wciąga powietrze przez śnieżnobiałe, nieskazitelne zęby.
-Pan... Orr?
Odwraca się, by przeszukać kartotekę.
Znowu robi mi się słabo. Siadam na jednym z krzeseł. Recepcjonista
rzuca mi piorunujące spojrzenie.
- Czy powiedziałem, że może pan usiąść?
- Nie. A czyja prosiłem o pozwolenie?
- No cóż, mam nadzieję, że ten płaszcz jest czysty.
- Pozwoli mi pan widzieć się z doktorem czy nie?
- Szukam pana karty.
- Nie pamięta mnie pan?
Przygląda mi się uważnie.
- Pamiętam, ale przecież został pan przeniesiony, prawda?
- Czy to naprawdę nie wszystko jedno?
Wydaje z siebie krótki śmiech niedowierzania i kręci głową, dalej
przeszukując kartotekę.
- Tak właśnie myślałem. - Wyciąga czerwoną kartę i odczytuje jej
treść. - Został pan przeniesiony.
- Zdążyłem zauważyć. Mój nowy adres to...
- Nie. Chodzi mi o to, że ma pan nowego lekarza.
- Nie potrzebuję nowego lekarza. Potrzebuję doktora Joyce'a.
- Doprawdy? - Wybucha śmiechem i uderza palcem w czerwoną
kartę. - No cóż, niestety, to nie zależy od pana. Doktor Joyce polecił
przekazać pana innemu lekarzowi, i to wszystko, a jeśli się to panu nie
podoba, trudno. - Wkłada kartę z powrotem do kartoteki. - A teraz
proszę wyjść.
Podchodzę do drzwi gabinetu doktora; są zamknięte na klucz. Młody
człowiek nie unosi wzroku znad gazety. Próbuję zajrzeć do środka
przez matową szybę w drzwiach, a potem grzecznie pukam.
- Doktorze Joyce? Doktorze Joyce?
Młody recepcjonista zaczyna chichotać; odwracam się, by na niego
spojrzeć, i w tej samej chwili dzwoni telefon. Recepcjonista podnosi słu-
chawkę i mówi:
- Gabinet doktora Joyce'a. Nie, niestety, doktora nie ma. Jest na
dorocznej konferencji starszych administratorów. - Mówiąc to, odwra
ca się w krześle i przygląda mi się z protekcjonalną i pogardliwą miną.
- Za dwa tygodnie. - Wyszczerza do mnie zęby w uśmiechu. - Potrzeb
ny panu numer kierunkowy? Ależ tak, dzień dobry, sierżancie. Tak, pan
Berkeley, oczywiście. A pan jak się miewa?... Och, tak? Naprawdę?
Pralkę? Naprawdę? No cóż, muszę przyznać, że to coś nowego. Mm-
hmm. - Młody recepcjonista przybiera wyraz profesjonalnej powagi
i zaczyna notować. - A skarpet ile zjadł?... Rozumiem. Słusznie... Tak,
zapisałem. Zaraz wyślę do pralni zastępcę. W porządku, sierżancie, mo
gę panu życzyć udanego dnia? Żegnam.
Mój nowy lekarz nazywa się Anzano. Jego przychodnia jest dobre czte-
ry razy mniejsza od przychodni doktora Joyce'a, znajduje się osiemna-
ście pięter niżej i nie ma okien z widokiem na zewnątrz. Anzano to star-
szy, pękaty mężczyzna o rzadkich żółtawych włosach i żółtawych zębach.
Udaje mi się z nim zobaczyć po dwugodzinnym czekaniu.
- Nie - mówi. - Nie sądzę, bym mógł wiele zrobić w sprawie pana
przenosin. Niech pan zrozumie, nie po to tu jestem. Proszę dać mi tro
chę czasu, pozwolić przeczytać pana kartotekę i zachować cierpliwość.
Teraz jestem bardzo zajęty. Panem zajmę się, gdy tylko będę mógł.
I wtedy dopilnujemy, by znowu się pan dobrze poczuł, co pan na to?
Stara się wyglądać radośnie i zachęcająco.
- A teraz co? - pytam, czując zmęczenie. Pewnie przedstawiam so-
bą okropny widok; twarz mi drży i mam ograniczoną zdolność widzenia
w lewym oku. Moje włosy są brudne i w dodatku tego rana nie mogłem
się ogolić. Jak mogę skutecznie domagać się powrotu do poprzedniego
sposobu życia, wyglądając tak, jak wyglądam - fatalnie ubrany i w
każdym, jak przypuszczam, tego słowa znaczeniu pobity?
- Teraz? - Doktor Anzano wygląda na zmieszanego. Wzrusza ra
mionami. - Potrzebuje pan lekarstw? Ma pan wystarczająco dużo te
go, co panu... - pyta i sięga po bloczek z receptami.
Kręcę głową.
- Chodzi mi o to, jak zmieni się moja... sytuacja.
- Nie mogę wiele zrobić, panie Orr. Nie jestem doktorem Joyce'em.
Nie mogę przydzielać wielkich mieszkań sobie, nie mówiąc już o moich
pacjentach. - Mam wrażenie, że stary doktor jest trochę zgorzkniały i zły
na mnie. - Niech pan po prostu czeka na ponowne rozpatrzenie swojej
sprawy. Udzielę wszelkich rekomendacji, jakie uznam za stosowne. Coś
jeszcze? Jestem bardzo zajętym człowiekiem. Ja nie mogę wyjeżdżać na
konferencje.
- Nie, to już wszystko. - Wstaję. - Dziękuję, że poświęcił mi pan swój
czas.
- Proszę bardzo. Proszę bardzo. Moja sekretarka skontaktuje się z
panem w sprawie wizyty. Jestem pewien, że już niedługo. A jeśli będzie
pan czegoś potrzebował, niech pan po prostu do mnie zadzwoni.
Wracam do mojego mieszkania.
Pan Lynch znowu zjawia się u jego drzwi.
- Dzień dobry panu - mówię.
- O kurwa. Co się panu stało?
- Sprzeczka z wytrąconym z równowagi odźwiernym. Proszę wejść.
Chciałby pan usiąść na tym krześle?
- Nie mogę zostać. Przyniosłem to - wsuwa mi do ręki złożony i opie-
czętowany kawałek papieru. Na kopercie zostają ślady jego palców.
Otwieram ją. - Poczta zostawiła go w drzwiach. Ktoś mógł go zwędzić.
- Dziękuję panu. Na pewno nie może pan zostać? Miałem nadzieję,
że zrewanżuję się za wczorajszą uprzejmość, zapraszając pana dziś wie-
czorem na kolację.
- Przykro mi, przyjacielu, ale nie. Muszę zostać po godzinach.
- No cóż, może innym razem.
Rzucam okiem na krótki list. Jest od Abberlaine Arrol; przyznaje w
nim, że dość bezczelnie wykorzystała fikcyjną kolację-randkę ze mną
dziś wieczorem, by wyplątać się z jakiegoś potencjalnie śmiertelnie nud-
nego spotkania. Czy zgodzę się być współsprawcą po fakcie? Załącza
numer telefonu w mieszkaniu swoich rodziców; mam do niej zadzwonić.
Sprawdzam adres; list został przesłany z mojego poprzedniego lokum.
- OK? - pyta pan Lynch z rękami wetkniętymi w kieszenie płaszcza
(kropka w kropkę takiego jak mój), jak gdyby mankiety jego spodni
były pełne kradzionego ołowiu, a on rozpaczliwie próbował je podcią-
gnąć. - Żadnych złych wieści?
- Nie, panie Lynch; prawdę mówiąc, pewna młoda dama chce, że-
bym zabrał ją na kolację... Muszę zatelefonować. Proszę jednak nie za-
pomnieć, że jest pan następny w kolejności do zaproszenia na skromną
kolację.
- Jak sobie życzysz, przyjacielu.
Szczęście mnie nie opuszcza. Panna Arrol jest u rodziców. Ktoś, kogo
biorę za służącego, idzie jej poszukać. Wymaga to wrzucenia kilku na-
stępnych monet; muszę założyć, że mieszkanie Arrolów ma spore roz-
miary.
- Orr! Witam pana! Sprawia
wrażenie zadyszanej.
- Dzień dobry, panno Arrol. Właśnie otrzymałem pani list.
- To dobrze. Ma pan czas dziś wieczorem?
- Owszem, chciałbym się z panią spotkać, ale...
- Co się stało? Pana głos brzmi tak, jakby był pan przeziębiony.
- To nie przeziębienie. To moje usta... To... Panno Arrol, bardzo
bym chciał zobaczyć się z panią dziś wieczorem, ale niestety... dozna
łem pewnego niepowodzenia. Zostałem przeniesiony, faktycznie zde
gradowany. Doktor Joyce kazał mnie usadzić, niejako. Mówiąc ściślej,
na poziomie U7.
-Och
|
WÄ
tki
|