ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Pan Maciej
pozostał w altanie z Waldemarem.
XII
Słońce spływało ku zachodowi,
gdy pan Maciej, prowadzony przez
Waldemara, powracał do pałacu.
Klasycznie wyglądała para tych
ludzi. Znać było na nich ten sam
styl, ale w szczegółach i formie
różnice występowały znamienne.
Dziadek przypominał starego
orła, patriarchę rodu,
zmęczonego lotem życia, o
skrzydłach już zwiniętych, może
nawet połamanych. Typ
patrycjuszowski minionej epoki,
tradycyjnie zachowanej i bardzo
szanownej. Wnuk, to młody orzeł,
spadkobierca rodzinnego berła i
starego gniazda, pełen życia i
siły, z rozwiniętymi szeroko
skrzydłami i bujnym lotem
młodzieńczym. Tradycyjny potomek
rodu, patrycjusz wyjęty niby
żywcem ze starych pergaminów z
życiorysami pradziadów lecz z
odwiecznych portretów ich
dostojnych postaci, ale już
odarty z pleśni wieków,
udoskonalony przez mistrza
postępu. Ten sam, co powyższy
typ, ale w odmłodzeniu, orzeł
tej samej skały, lecz z
bystrzejszym wzrokiem,
obejmującym obszerniejsze
horyzonty. W starej,
karmazynowej krwi miał świeże
krople, produkt odmiennych
prądów nowego wieku, posiadał
ustrój nerwowy słabszy od
dawnych pokoleń i zmienione pod
wpływem nowoczesnej atmosfery
barwy zasad. Nad przodkami
górował bystrością umysłu,
bogactwem natury i wrażliwości.
Jedynie typowa gwałtowność,
charakter stanowczy, trochę
feudalny, i siła temperamentu
nie uległy w nim ogólnej
zmianie, chyba w drobnych
szczegółach.
Ale tu przyczyną było odmienne
tło; zamiast pergaminu
zamierzchłych lat tłem
nowoczesnym był elegancki welin.
Patrząc na niego, jak
prowadził dziadka, widocznie
zirytowany, niemal złowrogi,
przede wszystkim poznawało się w
nim Michorowskiego, potomka
tych, którzy w chwilach
niezadowolenia wyciągali miecze
z pochew, a w chwilach gniewu
broczyli je krwią.
Po rozmowie z dziadkiem
Waldemar zaledwo zdołał
powstrzymać się od gniewu. Gdyby
mu było wolno dać folgę
oburzeniu, wywołałby gwałtowną
burzę w pałacu. Ale zmógł się.
Szedł krokiem nerwowym, chwilami
przystając, aby dorównać
miarowym stąpaniom pana
Macieja, i pejczem uderzał
gwałtownie po sztylpach butów.
W oczach gniewne błyski
mieszały się z zimną ironią,
usta krzywił sarkazm, brwi
ściągała groźna zawziętość.
Pan Maciej zaniepokoił się.
- Pamiętaj, Waldy, co mi
obiecałeś - rzekł patrząc w oczy
wnuka. - Gwałtownością narazisz
Stefcię. Prątnicki awantury jej
nie zrobi, ale dobrą sławę tej
dziewczyny może szarpać. Będzie
przekonany, że się tobie
poskarżyła, i gotów myśleć Bóg
wie co.
- Ależ co znowu! - oburzył się
Waldemar. - Przecie potrafię
zapanować nad sobą. Zresztą
najlepiej będzie, gdy zaraz
odjadę.
- To właśnie najgorsze.
- Prawie konieczne. Jestem tak
podrażniony, że drobnostka może
mię wyprowadzić z równowagi
pomimo mej woli. Niech ten...
osioł przy kolacji odezwie się
do niej z czymś niewłaściwym lub
zacznie umizgać się do Luci...
nie ręczę za siebie. Wolę go nie
widzieć wcale.
- Idalka dziś nie powróci na
pewno.
- Wszystko jedno - rzucił zły.
Uderzył szpicrutą po gałęzi,
aż grad liści posypał się pod
nogi, i cisnął jakieś
przekleństwo.
- Co zamierzasz czynić! -
spytał pan Maciej.
- Czekać pierwszej sposobności
i tego gagatka wyprawić.
- Drażliwa materia. Gdyby był
płatny, zapłaciłbyś mu za cały
rok, skończone, ale tak!...
- Zaproponuję mu przeniesienie
się do Głębowicz, lecz w ten
sposób, że powinien zrozumieć,
czego chcę.
- A jeśli się zgodzi?
- O to jestem spokojny!
Zresztą innego sposobu nie widzę
bez narażenia jej... Stefci...
Pan Maciej spojrzał na niego
ukradkiem.
- Jak on się o niej wyraża! -
pomyślał.
Wszedłszy do pałacu, Waldemar
kazał podawać samochód, sam zaś
zeszedł na dół do parterowego
salonu, blisko pokoju Stefci.
Mrok zapadał szybko, salon ginął
w szarych barwach wieczornych,
gdzieniegdzie połyskując
złoceniami ram i kryształem
pająków.
Ordynar spojrzał na zegarek i
zadzwonił.
Nadbiegł młody pokojowiec.
- Niech tu przyjdzie Jacenty -
rzekł Waldemar.
- Światła i pospuszczać
sztory! - rzucił krótko
kamerdynerowi.
Jacenty spełnił polecenie i
chciał odejść.
- Czekaj! - zawołał ordynat. -
Idź do panny Stefanii i
oświadcz, że pragnę się
pożegnać.
Jacenty wyszedł.
Ordynat zaczął chodzić po
salonie. Po chwili weszła
Stefcia. Na twarzy miała silne
rumieńce.
WAldemar pospieszył ku niej.
- Chciałem się z panią
pożegnać. Zaraz jadę.
- Jak to? Nie zaczeka pan na
kolację?
- Nie, pani, spieszę do domu.
- Otrzymał pan jaką złą
wiadomość?
- Dlaczego pani o to pyta?
- Bo widzę, że pan zirytowany.
- Ach tak! pani to zauważyła?
Jestem nawet wściekle zły, lecz
nie z powodu wieści z Głębowicz.
Rozmawiałem z dziadkiem,
opowiedział mi wszystko...
Mgła przesłoniła oczy
dziewczyny. Niezmierna przykrość
odbiła się na jej twarzy.
Była chwila kłopotliwego
milczenia.
- Więc nie zostaje pan? Zatem
do widzenia - rzekła Stefcia
wyciągając rękę
|
WÄ
tki
|