ďťż

— Myszyginer! kto jemu wie? — Cóż? zły? — w interesach ciężki? pytał Świeżyński...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Żyd się namarszczył. — To jest trudno powiedzieć — wytłómaczył Motyko — on słowo jak da, to na niego nie trzeba patrzeć, ani przypominać — nie chybi — ale póki on słowo da?? a ta jego duma!! On chodzi w łapciach, w kożuchu, a do niego trzeba się kłaniać, jakby atłasy na sobie miał!! Moszko, który, pomimo wstrętu jaki miał do p. Sebastyana — utrzymywał z nim wszakże stosunki — opowiadał, że żonaty był, że czworo dzieci miał, które z wielką troską i od gęby sobie odejmując wychował. Żona, kobieta prosta — ale bardzo troskliwa i poczciwa, tak jak on sam od rana do nocy pracowała — mieszkali w dworku mało co od chaty lepszym, żyli nie inaczej jak włościanie... — ale się nigdy nie skarżyli — i, jak inni, nie starali o wyjście przez protekcyę, przez łaskę pańską z tego położenia. Z tego wszystkiego mógł Świeżyński wyciągnąć, że mu zadanie jego łatwem nie będzie do rozwiązania. Jechać wprost do p. Sebastyana od rodziny w delegacyi, było to narazić się na wyproszenie za drzwi, musiał więc zażyć fortelu, bardzo oklepanego. Zabłąkał się umyślnie pod noc przy samej Suchej Wierzbie — i zajechał do dworku. Moszko nic nie przesadził opisując go jako chatę niemal biedną. Miał wprawdzie ganeczek, tę cechą odróżniającą dom szlachecki od chaty włościańskiej, ale zresztą, rozmiarami i ubóztwem o mało ją przechodził. Podwórko okolone szopami, chlewami, kleciami, małe było i nawet zajechać na nie było trudno. Gdy Świeżyński stanął przed bramą, a nikt mu jej ani myślał otwierać — rad nie rad pieszo, zlazłszy z bryczki, poszedł do dworku — na ganku stał już silny, nie młody mężczyzna w czujce, podpasanej rzemieniem, w butach juchtowych i czekał na niego. Powitali się — ale gospodarz, gdyż on to był — zimno go przyjął. Świeżyński powiedział nazwisko — i prosto z mosta oświadczył, że się zabłąkał, a konie ma zmęczone i przez miłosierdzie o nocleg prosi. — A toś acindziej dobrze trafił — odparł szorstko stojący w ganku. Obejrzyj że się proszę. Widzę z miny i zakroju żeś acindziej do czego lepszego przywykł, a tu nie znajdziesz u mnie nic... Ledwie tyle byś z głodu nie pomarł... No — i o kąt nie łatwo! Ruszył ramionami. — Ale ja się lada czem kontentować będę i ciężarem być nie chcę — rzekł Świeżyński. — Ja to wiem — ciągnął trochę szydersko pan Derśniak, że gościnność obowiązkiem jest i cnotą — ale z próżnego i sam pan Bóg nie naleje. Koni — jak Boga kocham — nie ma gdzie postawić... bryczka chyba zostanie na podwórzu, a acindziej sam przespisz się chyba w szopie na sianie. To mówiąc wprowadził Derśniak, ociągając się do izby pierwszej, w której na kominie ogień się palił. Przed nim, zapewne gościa się nie spodziewając, na prostym stołka siedziała nie młoda kobieta w chuście na głowie, w ubogim przyodziewku, wyglądająca na sługę, z ogromnem motowidłem w ręku. Przy niej stała miska z wodą, a w tej leżały kłębki nici. Dzieweczka mała w koszuli szarej, na stołeczku u nóg matki także coś z talkami miała do czynienia. Dwóch podrosłych chłopaków bawiło się u stołu przy oknie, najmłodsze dziecko w koszulce podpasanej krajką, na ziemi siedziało u nóg matki i piasek kubkiem przesypywało. Izba uboga, naga, była dosyć czysta — lecz czuć w niej było zaduch i wszystkie wonie powszedniego gospodarstwa, które przez nią się przesuwać lub mieszkać w niej musiało. W istocie ciasnota była taka, że o pomieszczeniu gościa trudno było pomyśleć. Gospodyni domu też, nawykła do tego, iż mąż nikogo nie zapraszał, nie spodziewała się obcego i na widok jego spłoszona, nie rada porwała się z motowidłem uchodzić do alkierz a Ruch ten jeszcze tchórzliwiej naśladowała dziewczynka, a dziecko zapomniane na podłodze, przestraszone płakać zaczęło. Musiała więc starsza siostra, powrócić, chwycić ją na ręce i tuląc wynieść rozbeczaną. Chłopcy od stołu w najciemniejszy kąt się zaszyli. Światło padające od komina dozwoliło Świeżyńskiemu lepiej się przypatrzeć Derśniakowi. Miał on wybitne rysy familijne, ale zgrabiałe, zmienione wyrazem mozołów i trosk, jakby zbiedzone i znękane, a mimo to dumne. Świeżyńskiemu tak się jakoś około serca zrobiło, że dłużej dyscymulować nie chciał czy nie umiał. — Mówiono mi że ta wioska należy do pana Derśniaka... i pan dobrodziej. — Jestem Sebastyan Derśniak — odparł szorstko gospodarz. — A ja — jak to się dziwnie składa! dorzucił Świeżyński, mam to szczęście być żonatym z Derśniakówną, córką Podkomorzego. Namarszczył się mocno słysząc to gospodarz... Zdawało się, że to powinowactwo dla niego nie miało żadnego znaczenia. — Wszak ci podobno jeden klejnot, jeden ród i nawet pokrewieństwo blizkie, bo mi dawniej wspominał Podkomorzy... Zaczął głową kręcić i nieufnie jakoś spojrzał na mówiącego p. Sebastyan, a minę uczynił jeszcze dumniejszą niż była. — Zachciałeś acindziej — odparł — stare dzieje..
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.