ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Obydwaj biali przez jakiś czas nasłuchiwali jeszcze, lecz żaden szelest nie
dobiegł ich od strony, w której zniknął tajemniczy Indianin. Pierwszy odezwał
się Girard:
Dobre imię nosi nasz nowy znajomy: Nagła Śmierć. O mało nie zakłuł mnie moim
własnym nożem. Co myślisz o nim, Charles?
To na pewno Czipewej, a imienia, jak się sam przekonałeś, nie nadano mu
przypadkowo. Pewno zasłużył sobie na nie. Nagła Śmierć powtórzył wolno. -I to
raczej Odżibuej51 znad jeziora Tracy niż Missisauga. W każdym razie wiesz już,
jak wygląda prawdziwy Indianin i co nas czeka, jeśli im nie przypadniemy do
gustu. Girard poruszył się niepewnie.
Et, tam. To, że akurat ten dziki tak sobie poradził ze mną to tylko dlatego, że
nie zauważyłem, jak mi podstawił nogę. Prymitywny fortel i przypadek, że akurat
zawadziłem o nią. Następnemu już się to nie uda-dorzucił jakby z
usprawiedliwieniem.
Nie bądź taki pewny. Oni znają tysiące takich prymitywnych sposobów, a uczą
się ich od
51 Nazwa dużej grupy plemion z rodziny algonkińskiej. W jej skład wchodzili m.
in. Odżibueje z rejonu Jeziora Górnego, Ottawowie z zatoki Georgian, Potawatomi,
Missisauga oraz inne plemiona. Niektórzy historycy utożsamiają Odżibuejów z
Czipewejami, co nie wydaje się uzasadnione z uwagi na znaczne różnice językowe
między obiema grupami oraz różne rejony zasiedlenia. W połowie XVII w. Odżibueje
byli najliczniejszą w Kanadzie grupą plemienną. Zapisy z tego okresu szacują ich
liczbę na ok. 30 tys. Prawie tak samo liczni byli Cree.
dziecka. Dlatego my żyjemy za palisadą fortu, a oni wszędzie dookoła. Nie
powinieneś był go atakować.
Dlaczego?
Widzisz. Trzeba ich trochę poznać. O tym było wiadomo z góry, że nie ma złych
zamiarów.
Skąd to mogłem wiedzieć?
Pożyjesz tu trochę, dowiesz się. Ten wyszedł jawnie. Nie ukrywał się. Znak, że
ma pokojowe zamiary. Dziki w pojedynkę, jeśli coś knuje, nie pokaże się. Gdyby
ten coś zamierzał, zdmuchnąłby nas dwoma strzałami. Oni trafiają również w nocy,
A widzą jak dzikie koty.
No, to czuję, że czeka nas ciekawa wyprawa mruknął Girard. Jeśli wszyscy
noszą tak piękne nazwiska jak ten dzisiejszy, możemy mieć niezłą zabawę. Jak
myślisz, czy ten wie naprawdę, gdzie jest Bresson, czy chce tylko wyłudzić
strzelbę?
Na to nie odpowie ci nikt. Może wie, a może nie wie? Chociaż myślę, że raczej
wie. Inaczej nie upierałby się tak zdecydowanie przy swoim żądaniu i nie byłby
tak pewny siebie. Na dzisiaj wystarczy. Wolno skierowali się w stronę osady.
Przy wschodniej bramie, przez którą musieli wejść w obręb palisady, okrzyknęła
ich warta, lecz poznawszy Girarda przepuściła bez kłopotów.
Tymczasem nad rzeką, którą opuścili, przez dobre pół godziny panowała cisza i
spokój. W końcu rozchyliły się nadbrzeżne szuwary, wychynęła z nich ostrożnie
głowa, a w chwilę potem lśniący kropelkami wody tors. Zanurzony do tej pory po
szyję zupełnie nagi mężczyzna rozejrzał się raz jeszcze bacznie dokoła, po czym
odsunął od brzegu i dał się spokojnie unieść prądowi. O jakieś czterysta kroków
poniżej odszukał ukryte w sitowiu maleńkie kanu i pchnął je na środek rzeki.
Półtorej mili dalej zbliżył się do lewego brzegu i wprowadził swój wątły
stateczek w płytki strumień spływający z północy.
Był zadowolony z siebie. Najbardziej zadowolony z tego, że z rozmowy dwu białych
i Nagłej Śmierci dowiedział się, że Shemágonish popłynął z towarami tam, gdzie
znajdował się grób jego ojca. Nie musiał wiedzieć więcej. On również znał to
miejsce. Znali je również ci, dla których wypełniał teraz obowiązki wywiadowcy.
Wykonał je dobrze i spodziewał się hojnych podarków.
Ponieważ płycizny strumienia nie pozwalały na dalsze posuwanie się wodą, wziął
kanu na ramiona i powędrował szybko na północ. Przed świtem spuścił je ponownie
na wodę szerszej rzeczki i zanurzył głębiej wiosło. Do Wielkiej Zimnej Wody,
którą biali mieszkający nad nią od niedawna nazywali Hudson Bay, miał niecały
Księżyc drogi, a gdyby się pospieszył nawet mniej.
Następnego dnia, zdążając do miejsca wskazanego przez swego nocnego rozmówcę,
Girard i Bergson szli pełni sprzecznych odczuć. Już z dala dostrzegli nieruchomą
postać dzikiego. Zwyczajem czerwonoskórych siedział ze skrzyżowanymi nogami
odzianymi w długie, sięgające bioder legginy, których szwy zdobiły pasma włosów
i kolce jeżozwierza. Nogi jego tkwiły w prostych mokasynach. Od pasa był nagi.
Jedynie na muskularnej, żylastej szyi nosił woreczek z lekami, a za pasem ciężki
krzemienny nóż. Obok leżał długi łuk i kołczan pełen pierzastych strzał. Długie,
związane kawałkiem rzemienia proste włosy luźno opadały na plecy. Twarzy nie
barwiło żadne malowidło, toteż jej wyraz rysował się ostro i wyraźnie.
Bergson przyglądał się tej twarzy z ciekawością. I uwagi jego nie uszedł ani
ostro zakrzywiony orli nos, ani wystające kości policzkowe, ani głęboko
osadzone, przenikliwe oczy. Cechy te znamionowały mieszkańca północno-zachodnich
puszcz.
Gdy podeszli blisko, siedzący wskazał im miejsce. Nie odezwał się jednak. Mimo
niewątpliwie młodego jeszcze wieku zachowywał się jak dojrzały wojownik. Z
daleka już musiał widzieć, że biali spełnili jego żądanie i przynieśli
przedmioty, których domagał się poprzedniego wieczoru. Przez moment po jego
twarzy przemknął cień zadowolenia, ale zgasił go natychmiast. Wiedział, że skoro
spełnili jego życzenia, musieli traktować go z szacunkiem i musiało im na nim
zależeć. Potrzebowali go, a w takim razie musiało im także bardzo zależeć na
tamtym białym, do którego obiecał ich zaprowadzić. I zamierzał dotrzymać
obietnicy z wielu względów
|
WÄ
tki
|