ďťż

Jest połączenie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Ten bandzior to też odkrył... Tyle że nie było łatwo wdrapać się na górę. Myślałem już, że się spóźnię... - No, ja też dobrze wyciągałem nogi, ale tyś się, Piotr, załatwił z nim błyskawicznie. Piotr był zdziwiony. Wydawało mu się, że wszystko trwało ogromnie długo, a tu okazuje się, że chodziło tylko o minuty, może sekundy. - Dobra - przerwał krótkie milczenie krępy mężczyzna. - Więc będzie tak: dziesięć batów za interesy z Niemcami, pięć za napad, pięć za nóż. Za pozostałe draństwa zapłacił ci Piotr. Po każdym ciosie przeszywał powietrze ostry krzyk bólu i za każdym razem krępy mężczyzna powtarzał spokojnie: - Ciszej, koty się pobudzą! Wreszcie bity uspokoił się i z rezygnacja przyjmował karę. Kiedy go w końcu puścili, zagroziwszy, że następnym razem skończy się taka zabawa o wiele gorzej, uciekł pozostawiając na ziemi długi rzeźnicki nóż. Ten właśnie nóż Piotr położył w swoim wozie na stole obok zdobytej wcześniej parabelki. - O - uśmiechnął się Maciek - widzę, że się zbroisz? Nie użyłeś tego cacka? - O rany, zapomniałem... Tak zostawiłem... nie schowany... - To lepiej - stwierdził krępy mężczyzna. Maciek wziął od Piotra swój maszynowy pistolet. Popatrzył na chłopca i powiedział: - Spisałeś się na medal, ale tak żyć nie można. Ja dzisiaj wyjeżdżam, a ty, jeśli chcesz, zgłoś się jutro do tego kolegi - pokazał na swego towarzysza - w drukarni „Nowego Kuriera Warszawskiego” * [Nowy Kurier Warszawski - kłamliwy, propagandowy dziennik, wydawany przez Niemców w języku polskim w Warszawie.]... No, nie dziw się tak. Różnie bywa. Więc zajdziesz do drukarni i spytasz o pana Wacława Pietrzaka, dobrze? Dostaniesz pracę. Podali sobie ręce. Piotr patrzył, jak szli przez puste podwórze, aż zniknęli w ciemnej czeluści bramy. Dopiero wtedy wrócił do swojego wozu. Szykując sobie kolację i spoglądając na fotografię na półce z książkami, westchnął: - O rany, ale historia! DODATEK NADZWYCZAJNY Słońce przygrzewało już dość mocno, chociaż kalendarzowej wiosny jeszcze nie było. Z otwartych nad drukarnią okien dobiegały zniekształcone odległością, wtopione w szum ulicy odgłosy ludzkich kroków i zgrzyt przejeżdżających tramwajów, urywki rozmów. Słowa. Niemieckie. Polskie. Oparty o nagrzany słońcem mur, w rozpiętej kurtce, w której było mu za gorąco, Piotr czekał razem z innymi chłopcami, aż z drukarni wyjdzie nowy numer gazety, którą mieli kolportować. Tymczasem cieszył się ze słońca, z nagłego ocieplenia, nawet z tego cichego potoku słów płynących z drugiego i trzeciego piętra. Łowił też mimo woli rozmowy gazeciarzy, ich żarty, nagabywanie przechodniów. Usłyszał, jak jeden z jego kolegów, wysoki, zawsze roześmiany chłopak pyta o słoninę tęgawą kobietę zakutaną bez potrzeby w gruby paltot i czarną wełnianą chustkę. - Babciu, dzisiaj nie ma, co? - Ja dla ciebie nie babcia... Mówić mi: pani... - Łaskawa pani, dla biednego a uczciwego pracownika propagandy nie znalazłoby się ociupeczkę, tycio-tycio, na koniuszek widelczyka? - Dzisiaj słoniny nie ma. Wszystko zabierali na dworcach i rogatkach. Teściu o mało życia nie postradał. - O, to pani łaskawa ma teścia? Ze wsi pewnie? - A ze wsi, to co? Źle? - Skądże znowu, jak najlepiej. Teściu szanowny gospodarkę posiada? Mazowiecką czy krakowską? - Bo to niby różnica? - A jest różnica, jest. Ja sam z krakowskiej gospodarki pochodzę, tylko się przyswoiłem w Warszawie... - To kawaler krakowski, znaczy? - Wyłącznie, najszanowniejsza, od urodzenia... - To dobrze, bo my też z Krakowa, tyle że mąż kolejarz, to go szkopy przeniosły, żeby ich cholera... - Nie tak głośno, łaskawa pani, tu co krok to mrok, co ulica szpicel! - Dziękuję kawalerowi, a z tą gospodarką to niby jak? Gorsza mazowiecka? - E, bo widzi szanowna pani, na Mazowszu tęgo płaczą, w Krakowskiem słabo płacą... - roześmiał się i dodał, że od dziecka miał dryg do wierszy zabawnych, tylko mu szkopy utrudniły dalszy rozwój. Zaczęli sobie coś żywo opowiadać, ale już ciszej, a po chwili oboje gdzieś znikli. Dopiero po paru minutach gazeciarz pojawił się znowu. Triumfująco pokazał Piotrowi kawał słoniny, owinięty w gazetę. - Bracie, cud kobita, cały dom słoniną oblepiony, a teściu tylko odważa, przeważa i popija. Powiadam ci, heca! - Ty naprawdę z Krakowa? - Zwariowałeś, Pietrek? Ja w Krakowie nawet nie byłem, ale powiedzieć można, nie? - No a jakby ona była z Mazowsza? - To co? Wielki interes! Zaraz bym powiedział, że mama Krakowskiego znieść nie mogła, tylko o swoim rodzinnym Mazowszu marzyła, aż wreszcie się przeniosła i ma gospodarkę pod Łowiczem, na przykład. Też by się słoninki dostało. Może mniej, ale zawsze. Zapalisz? Wyciągnął paczkę długich bezustnikowych papierosów w brązowej bibułce. Piotr odmówił, ale papierosom przyglądał się z zainteresowaniem. - Ale ciemne. Niemieckie? - Wyłącznie. Z Afrika-Korps.* [Afrika-Korps (niem.) - Afrykański korpus armii niemieckiej gen. Rommla.] Jak im tam dogrzewają na pustyni, to oni je tutaj opylają... W szatni są w „Szwajcarskiej”. - Może to ze zrzutu? - Ty, Piotruś, uderz łebkiem o tę ścianę, może ci się przejaśni! Jaki zrzut, kiedy to szwabskie? - To fakt, ale nasi mogli zrobić jakiś skok na pociąg, na transport... - Tere fere, i puściliby na rynek? Co to, w lesie już dyma nie trzeba ludziom? Zwyczajnie szkopy z Afryki nawieźli, bo tam im już coraz mniej potrzebne i opylają gdzie się da! A ty ciągle marzyciel. Cygaro widzisz, zdaje ci się, że to pocisk armatni, a papieros, partyzantka. Powinieneś się leczyć, Piotruś. - O rany, nie gadaj tyle. Głowa boli... Wysoki gazeciarz zaciągnął się głęboko, wypuścił najpierw kłębuszek dymu, gęsty jak obłok, potem dmuchnął w przestrzeń drobnymi, równymi kółeczkami, wyraźnie dumny z tej umiejętności. Piotr, oparty ciągle o mur, wydawał się śpiący, ale uchem czujnie wyławiał oderwane słowa płynące przez otwarte okna z górnych pięter. Ktoś zapewniał, że jest wyjątkowo „warm”* [Warm (niem.) - Ciepło.] i że „Sonne”* [Sonne (niem.) - Słońce.] pali jak latem. Rozbrzmiewał kobiecy śmiech
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.