ďťż

Wyglądała na bardzo zarozumiałą dziewkę...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- - Tak. znani ją dobrze. Oczywiście więcej czasu spędza teraz na dworze. - - Była piękna, prawda? Chłopak spojrzał na Bringe’a, domagając się potwierdzenia. - Ehe. Piersi jędrne jak orzechy. Takie dziewuchy zawsze mają dużo włosów na dole. Chłopak dźwignął się z wysiłkiem. Portki porwała mu na strzępy chyba cała psiarnia, a nogi dygotały pod nim jak galareta. Kiedy już wstał, ruszył chwiejnym krokiem w stronę współwięźnia. Z podbródka skapywał mu pot, a w oczach lśnił obłęd. Bringe zbyt późno zdał sobie sprawę, że młodzieniec zamierza go uderzyć. Pięść napastnika wylądowała prosto na jego niedawno złamanym nosie. Po przyprawiającym o mdłości trzasku nastąpił nagły ból. Chłopak niemal natychmiast zatoczył się do tyłu i runął na podłogę. Bringe uniósł rękę do nosa. by powstrzymać krwawienie. Zastanawiał się, czy przyłożyć leżącemu, doszedł jednak do wniosku, że wpakowałby się tylko w jeszcze większe kłopoty, poprzestał więc na szybkim kopniaku w brzuch. Młodzieniec jęknął i splunął krwią. Bringe nawet go szanował: mężczyzna broniący czci kobiety nie był taki zły. To one były najgorsze: występne, chciwe kobyły. - Wstawaj, Jack - powiedział, wyciągając do niego rękę. - Nie ma.sensu kłócić się o babę. Chłopak odmówił przyjęcia pomocy. Usiadł o własnych siłach, spoglądając na niego spode łba. - Oczywiście trzeba oddać kobietom z królestw, co im należne - ciągnął Bringe, przechodząc na jeden ze swych ulubionych tematów. - Żadne inne nie mogą się z nimi równać, jeśli chodzi o uda. Halcuskie baby są zbyt chude, te z Highwall za bardzo muskularne, a te z Annisu takie wysokie, że nie wiesz, czy łapiesz za udo, czy za drzewo. Bringe nie doczekał się odpowiedzi, postanowiłjednakmówićdalej. - Każdy wie, że baby z królestw są najlepsze. Dlatego właśnie doszło do tego morderstwa w gospodzie. Tutejszy kapitan, zapomniałem jak mu na imię, sprzedał dziewczynę z królestw handlarzowi żywym towarem. Wszyscy mówią, że zarobił na tym fortunę. Po paru tygodniach zjawił się jakiś człowiek, który o nią pytał. Podobno jej narzeczony. No i następnego dnia tego kupca, którego o nią wypytywał, znaleziono martwego. Poderżnął mu gardło w ciemnej ulicy. - - Czy ten kapitan nazywał się Vanly? - zapytał chłopak. Bringe skinął głową. - - Zgadza się. - - Kiedy to się stało? Wygląd młodzieńca uległ nagłej zmianie. Wydawał się teraz całkowicie przytomny. Pochylił ciało do przodu, oczekując niecierpliwie na odpowiedź. - - Sprzedano ją chyba z parę miesięcy temu. Jeszcze zimą. Podobno Vanly znalazł ją w jakimś kurniku. - - Jak miała na imię? Bringe podrapał się po głowie, próbując sobie przypomnieć, co usłyszał od współwięźnia. - - Zaczynało się jakoś na M. Może Minnie albo Melda. - - A może Melli? - - Hmm, nic jestem pewien. - - Pomyśl. Pomyśl! Bringe poczuł się odrobinę zaniepokojony. Chłopak był wyraźnie zdenerwowany. - - Mówisz Melli? To brzmi znajomo. - - I sprzedano ją handlarzowi żywym towarem? - - Ehe. Wszyscy o tym wiedzą. Ludzie w miasteczku całe tygodnie gadali tylko o tym, ile zgarnął Vanly. Bringe popatrzył niespokojnie na towarzysza. Jedno spojrzenie i głęboko zakorzeniony instynkt nakazał mu się cofnąć. Nie wiedział, z kim ma do czynienia, ale jedno było pewne: ten chłopak był niebezpieczny. Oszukano go. Tarissa. Magra i Rovas zrobili z niego durnia. W tej chwili grzali się zapewne przy palenisku, wyśmiewając się z jego głupoty. Przez cały ten czas, który spędził w ich chacie, Melli żyła. Jak Tarissa mogła to zrobić? Jak mogła go kochać, całować i łgać w żywe oczy? Czuł się zmiażdżony ciężarem jej kłamstw. Powoli zaczął narastać w jego wnętrzu nacisk. Niemal go nie zauważał. Gdzie kończyły się jej kłamstwa? Czy naprawdę nienawidziła Rovasa? A może to również była gra? Napór wzmagał się nieustannie, biegnąc na spotkanie jego myślom. Mówiła, że to ona miała zabić Vanly’ego. Mówiła, że Melli nie żyje. Ból głowy uderzał falami do taktu wymienianych kłamstw Tarissy. Mówiła, że uda się z nim do Annisu. Mówiła, że go kocha. Mówiła, że na niego zaczeka. KŁAMSTWA. KŁAMSTWA. KŁAMSTWA. Nie mógł już znieść bólu. Nacisk przerodził się w ogień w jego krwi. Wypalił szlak wzdłuż języka i uderzył z siłą bicza. Jack poczuł przypływ czarów. Cudowne, straszliwe, niepowstrzymane. Karmiły się jego myślami niczym paliwem. Wgryzały się w duszę. Zdradziła go. Powietrze wokół zamigotało, a potem zgęstniało. Budynek zadrżał. Na podłogę posypały się kamienic i cegły. Ziemia podskakiwała pod jego stopami. Zaczęła się kołysać. Kamienie kruszyły się, obracając się w błoto. Zasuwy się wygięły i drzwi wypadły z futryny. Celę wypełnił ciepły wiatr, niosący zapach rozgrzanego metalu. Moc, która wyrwała się z jego ciała, przeraziła go i wprowadziła w trans. Nic tracąc czasu na zastanowienie, wyszedł z celi i ruszył przez garnizon. Usłyszał przebijające się przez zasłonę ognia krzyki. Wokół biegali jacyś ludzie. Krew znaczyła ich ciała, jak piętna znaczą skórę bydła. Wszędzie panowało zniszczenie. Tam, gdzie przechodził, waliły się ściany, metal strzelał iskrami, a drewno ogarniały płomienie. Grunt eksplodował, tworząc wzgórki ziemi i kamienia. Głazy przeszywały powietrze. Beczki wybuchały, a ich zawartość tryskała z sykiem w płomienie. Zdradziła go. Czary tańczyły wokół niego niby błyskawica. Przebył ten chaos nietknięty. Pogrążony w transie, niezdolny, by się powstrzymać, przeszedł przez garnizon niczym upiór śmierci. Drewniany dach głównego budynku stanął w płomieniach. Rozjarzył się jak hubka, obracając swym blaskiem zmierzch w środek dnia. Ciemny, gęsty od popiołu dym przyćmił wkrótce niebo, przesłonił dziedziniec dławiącym całunem, przemieniając go w otchłań. Ogromna, poprzeczna belka podtrzymująca dach zwaliła się w dół, przygniatając dwóch strażników. Posypały się z niej iskry, które uniósł wiatr. Przybudówki też wkrótce zajęły się ogniem, a za nimi stajnie i stróżówka. Konie stały się niespokojne. Świnie kwiczały. Ludzie przebiegali mu drogę
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.