ďťż

W pewnym momencie uświadomił sobie, że jest już jasno...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Za godzinę, najdalej za dwie, rębacze zakończą szychtę, ale ta godzina będzie trwała całą wieczność. Przy wieży szybowej zatrzymał się kucyk. Mack dostrzegł kątem oka, że jeździec zeskoczył na ziemię i patrzy na niego. Zerknął w tamtą stronę i rozpoznał Lizzie Hallim. Miała na sobie ten sam futrzany płaszcz, w którym była w kościele. Pewnie przyjechała podrwić ze mnie, przemknęło mu przez myśl. Czuł się upokorzony i pragnął, żeby sobie stąd poszła. Ale kiedy spojrzał ponownie na jej elfią twarz, nie dostrzegł w niej drwiny, lecz współczucie, gniew i coś jeszcze, czego nie potrafił określić. Przy kucyku zatrzymał się drugi koń, z którego zeskoczył Robert. Powiedział coś do Lizzie półgłosem, a ona odparła głośno: "To barbarzyństwo!" Umęczony Mack był jej za to niezmiernie wdzięczny. Oburzenie dziewczyny dodało mu otuchy. Świadomość, że wśród szlachetnie urodzonych jest chociaż jedna osoba, która uważa, że istoty ludzkiej nie wolno traktować w ten sposób, podnosiła trochę na duchu. Robert odburknął coś opryskliwie, ale Mack nie zrozumiał z tego ani jednego słowa. Podczas gdy tamci się kłócili, z szybu zaczęli wychodzić mężczyźni. Nie wracali jednak do domów. Otaczali coraz liczniejszym kręgiem kierat i patrzyli w milczeniu na Macka. Zaczęły się też gromadzić kobiety; opróżniwszy swoje kosze nie wracały na dół, lecz dołączały do milczącego tłumu. Robert kazał poganiaczowi zatrzymać konia. Mack mógł w końcu przystanąć. Próbował utrzymać się prosto, ale nogi się pod nim ugięły i padł na klęczki. Podszedł poganiacz, żeby go wyprząc, jednak Robert powstrzymał go gestem ręki. - No, McAsh - odezwał się głośno, by wszyscy go usłyszeli - powiedziałeś wczoraj, że jeszcze jeden dzień pracy, a do końca życia zostałbyś niewolnikiem. Teraz odpracowałeś ten brakujący dzień i jesteś własnością mojego ojca - oświadczył i odwrócił się, by przemówić do zebranego tłumu. Ale zanim zdążył otworzyć usta, Jimmy Lee zaczął śpiewać. Po dolinie poniosły się tony znanej pieśni: Spójrzcie, tam w udręce się zgina Pod brzemieniem bólu i strat, Na kamienny szczyt się wspina, Dźwigając krzyż - to nasz brat. Robert poczerwieniał. - Zamilcz! - krzyknął. Jimmy jednak nie usłuchał i zaczął drugą zwrotkę. Zawtórowali mu inni i rozbrzmiał stugłosy chór: Dziś cierniem dlań spojrzenia ludzi Ich smutek żegna go i szloch. Gdy jutro jasny świt się zbudzi, On zmartwychwstanie, strząśnie proch. Robert odwrócił się bezsilny. Ruszył przez błoto do swojego konia, kipiąc wściekłością i zostawiając Lizzie samą. Wskoczył na siodło i odjechał, a górskie powietrze drżało wstrząsane burzą donośnych górniczych głosów. Nie patrzcie już łzawymi oczy, Zwycięstwo nasze czcijcie wraz. My gród na Niebios kształt utoczym, Gdzie będzie wolny każdy z nas! Przełożył Tomasz Manic Obudziwszy się, Jay wiedział już, że tego dnia zaproponuje Lizzie małżeństwo. Zaledwie wczoraj matka poddała mu ten pomysł, i dziś już wiedział, że tego właśnie najbardziej pragnie. Martwił się tylko, czy jego oświadczyny zostaną przyjęte. Owszem, podobam się jej, myślał. Podobał się zresztą większości dziewcząt. Ale Lizzie potrzebne są pieniądze, a on ich nie ma. Matka twierdziła, że tę przeszkodę da się ominąć, jednak dziewczyna będzie może wolała pewność, jaką gwarantowały perspektywy Roberta. Sama myśl, że mogłaby wyjść za jego brata, była Jayowi nienawistna. Ku swemu rozczarowaniu stwierdził, że Lizzie udała się wcześnie rano na przejażdżkę. Był spięty, zbyt spięty, by czekać w domu na jej powrót. Poszedł do stajni i obejrzał białego ogiera, którego ojciec podarował mu na urodziny. Koń nazywał się Blizzard. Jay ślubował wprawdzie, że nigdy go nie dosiądzie, nie mógł się jednak oprzeć pokusie. Puścił konia galopem po sprężystej darni porastającej brzegi strumienia, kierując się w stronę High Glen. Warto było złamać śluby. Miał wrażenie, że niesiony wiatrem szybuje przez powietrze na grzbiecie orła. Blizzard najlepiej czuł się w galopie. Idąc stępa lub kłusując zachowywał się kapryśnie, niepewnie stawiał nogi, poza tym robił się rozdrażniony i narowisty. Ale łatwo można było to wybaczyć koniowi, który potrafił mknąć z wiatrem w zawody. W drodze powrotnej do domu Jay rozmyślał o Lizzie. Zawsze była wyjątkowa, już jako dziewczynka: ładna, buntownicza i płocha. Teraz wyrosła z niej dziewczyna jedyna w swoim rodzaju. Próżno by szukać lepszego od niej strzelca, pokonała go też w konnym wyścigu, nie bała się zejść do kopalni, a do tego tak dobrze potrafiła się maskować, że zwiodła każdego przy stole... nigdy jeszcze nie spotkał takiej kobiety
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.