ďťż

Puściliśmy się więc z porucznikiem na polowanie a idąc gęstwiną wśród lasu, wyszliśmy na połoninę, z której rozwijał się widok na dolinkę zarośniętą krzakami, a w jednym...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
To zapewno tygrys lub pantera czyha na łup, zauważyłem i zawezwałem Horodyńskiego, abyśmy razem z naszych sztućców dali do krzaku ognia na niewidzianego. Po takim rotowym wystrzale, gęsty dym prochu, nie dozwolił nam w pierwszej chwili dojrzeć, co się w krzaku działo, tylko usłyszeliśmy jakieś głuche stękanie. — Jui go mamy! — rzekłem. — Kogo ? — zapytał porucznik. — No... jakiegoś zwierza, inaczejby albo uciekał, albo się na nas rzucił. Przybliżamy się zwolna do krzaka i słyszymy jakiś szelest, jakby trzepotanie skrzydłami. — Więc to nie jest ani tygrys — zauważyłem — ani pantera, ani żadne czworonożne lub ssące zwierzę, a poskoczywszy na miejsce, ujrzeliśmy ogromnego, czerwono-brunatnego, z pióropuszem na głowie ptaka — a był on podobny do naszego dropia, który pasował się ze śmiercią a gdy się go dotknąłem ręką, to ję- knął jakimś dziwnym głosem nie jak ptak, ale jak cielę... i skonał. Wróciwszy do obozu z tym łupem, mieliśmy na wieczerzę z tego ptaka wyborną pieczeń, którą uraczyliśmy kolegów naszych. Już tylko jedna doba dzieliła nas od celu naszego pochodu, którym był Oran, miasto portowe, przez lat 200 zostające w posiadaniu Hiszpanów, za których panowania wiele Grandów hiszpańskich z familiami, zjeżdżało się tam na zimę. Był tam więc przepych, bogactwo, zbytki, rozkosze, a choć napowrót odebrali Oran Arabowie (1795 r. ), to zawsze mogliśmy się spodziewać miłego i wygodnego w tem mieście odpoczynku, po tak żmudnych marszach. Dzieliła nas od Oranu rzeka Makta, której wody po ulewie opadły, a my przeprawiwszy się na drugą stronę, napotkaliśmy grunt bagnisty, otoczony moczarami. Infanterya jako tako wykonała przejście, ale kawalerya, artylerya i furgony, grzęzły w błocie, które mi żywo przypomniało Żuławy. Nareszcie zaświtał najfatalniejszy dla mnie i w dziejach Algieryi dzień: 26 czerwca 1835 r. My znajdowaliśmy się w cieśninie Hebra, pomiędzy dwoma pagórkami nad rzeką Maktą, otoczeni ze wszystkich stron bagnami. Z pagórka widać było wieże i meczety Oranu; przednia straż zajmująca pagórki dała o świcie znać, że od zachodu i południa, widać zdala nader liczne zastępy nieprzyjacielskie, które zdaje się, usiłują nas oskrzydlić. Adjutanci wysłani przez jenerała Trezela, przekonali się o prawdziwości raportu przedniej straży. Dziesięć razy liczniejszy nieprzyjaciel zbliżał się ku nam ze wszystkich stron i wtedy przestrach ogarnął wszystkie umysły, bo pozycya w jakiej się znajdowaliśmy, narażała nas na razzią to jest rzeź, gdyż o przyjęciu porządnej bitwy mowy być nie mogło, bo ani skuteczne obroty, ani pewna obrona przedsiębraną być nie mogła, a nawet odwrót był niepodobny, boby uciekiniery napotkali zaporę w uwięzłych na bagnach armatach i furgonach. Należało zatem bronić własnego życia o ile sił starczyło. Jenerał odkomenderował polski batalion w tyraliery, bo wszędzie i zawsze Polaków wysyłano na pierwszy ogień. Tak bywało za Napoleona I w Egipcie, we Włoszech, w Hiszpanii, w Moskwie. Zaledwo rozpoczęliśmy tyralierski ogień, kiedy niezliczone zastępy nieregularnych wojsk marokańskich i hordy sfanatyzowanych Arabów, z przeraźliwym krzykiem i wrzaskiem jak uragan pomknęły na koniach ku nam, a zanim jenerał wydał komendę aby artylerya dała ognia, my byliśmy już ze wszech stron otoczeni i gradem kul obsypani. Huknęły nasze armaty, padła frontowego nieprzyjacielskiego żołdactwa kupa — ale natomiast, nowe dzikie hordy jak szarańcza nas opadły — strzelając z długich strzelb, kłójąc lancami i siekąc szablami. Kule świstały ze wszech stron a strzelca widać nie było; walczyliśmy z całą zaciętością, bo każdy z nas postanowił drogo opłacić swoje życie. Drugi raz armaty naszę ognia dać nie mogły, bo artylerzyści zostali do nogi wycięci, a działa zagwożdżone. Zwolna strzelanie ustawało, a nastąpiła walka sieczną bronią; o godzinie 4 nasze siły znacznie się zmniejszyły — tak w zabitych jako i do niewoli wziętych, podczas gdy nieprzyjacielskie rosły coraz nowemi posiłkami, a mimo to nie bylibyśmy ulegli przemocy, gdyby nie bagnisty grunt, który stał na przeszkodzie do wykonywania skutecznych obrotów artyleryi i kawaleryi. Podczas gdyśmy się cofali, aby uskutecznić odwrót, to armaty, furgony i bagaże stały się łupem Arabów, a i waleczny nasz zastęp zredukowany został do połowy, tak, że wkońcu bitwy walczyło zaledwo tysiąc walecznych przeciw 10000 kawaleryi Arabów i Marokanów. Jenerał Trezel i jego sztab potrafili wcześnie wycofać się z pola bitwy, zostawiając nas na pastwą przemakającego wroga
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.