ďťż

Płynęliśmy w rzece pielgrzymów, ludzi bezdomnych lub domu szukających, ocalałych z pożogi...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Drżała jeszcze od niej skrwawiona ziemia, zapadały się zbombardowane domy i kościoły. Na bocznych drogach, na nieuprawnych zagonach wybuchały spóźnione miny, a na polach bitew zawodziły straszliwe Walkirie. Weszliśmy do poczekalni dworcowej, słabo oświetlonej, zatłoczonej czekającymi na poranne połączenie do Norymbergi, a pewnie i do innych miast, gdyż Bayreuth, gniazdo wagnerowskiej twórczości, było teraz przede wszystkim punktem węzłowym w Bawarii. Tędy wielu wracało z obozów, oflagów, prac przymusowych, tędy przedostawali się ochotnicy do wojska na Zachodzie i rodziny do żołnierzy w zonie amerykańskiej. Byli i tacy, którzy włóczyli się, szukali czegoś, czego znaleźć nie mogli, być może samych siebie zagubionych w tej wojnie. Z bezdennej studni pamięci staram się wydobyć tę noc nieprzytomnego zmęczenia, a widzę tylko cienie i powierzchnię stołów, na których - jedynym, wolnym miejscu poza mokrą zabłoconą podłogą - wyciągnęliśmy się i zasnęli natychmiast. Była to dziwna noc. Przerywana gwałtownymi wybuchami wiatru, głośnym trzaskaniem drzwi, noc głęboka jak pieczara, w której cienie postaci malały w czarne, niezgrabne karły Nibelungi, złośliwe i groźne, a wszechogarniający sen stapiał rzeczywistość z marą, otulał, odgradzał. Zbudził nas siny, zimowy świt. W zmęczonym, zmarzniętym tłumie ludzkim oczekującym na pociąg spotkaliśmy Polaków, którzy, tak jak my, kierowali się na Norymbergę. Część z nich jechała także do obozu Brygady Świętokrzyskiej. Byliśmy głodni. Na stacji nie można było nic dostać. Dopiero w pociągu Zosia obdzieliła nas kromkami chleba z serem, które naszykowała nam nasza czeska gospodyni. Był 24 grudnia. Wigilia Bożego Narodzenia. Dojeżdżaliśmy do Norymbergi po ośmiu dniach podróży. Z daleka, na tle szarego nieba widać już było nieliczne światła dalekiego przedmieścia. Ktoś nagłe zapukał do naszego przedziału. W rozsuniętych drzwiach - sylwetka kobiety w narzuconym na ramiona karakułowym futrze. - Przepraszam - powiedziała - słyszałam, że państwo mówiliście po polsku. Ja jestem tu obok w przedziale i chciałabym prosić... jeżeli można... Przyglądaliśmy się zaskoczeni nie tyle jej wejściem, co przeraźliwą chudością, która natychmiast rzucała się w oczy, przykuwała uwagę, domagała się wytłumaczenia. Irena i Zosia posunęły się, robiąc jej miejsce. Zapraszały, aby usiadła. Podziękowała, zsunęła się na ławkę. Milczała, nie patrząc na nas. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Szare światło zamierającego dnia padało na jej twarz. Była to twarz młoda jeszcze, niegdyś, być może, piękna, a teraz przerażająco postarzała, naznaczona nie tą naturalną, nadchodzącą stopniowo z wiekiem starością, ale rozpaczliwym, szybkim starzeniem się ludzi śmiertelnie chorych, u których bezlitosne stygmaty choroby odczuwamy bardziej niż poznajemy - w zaostrzeniu rysów, w spojrzeniu, które woła, skarży się, a jednocześnie zazdrośnie przed nami zamyka, w wysuszonej, pociętej siatką drobniuteńkich zmarszczek skórze o żółtawym kolorze kości słoniowej. Emanowała z niej jakaś nieuchwytna wibracja, stwarzająca drażniącą aurę niepokoju. Jechała do męża, rotmistrza, który przebył całą wojnę w oflagu w Langwasser, niedaleko Norymbergi. Po uwolnieniu próbował wrócić do Polski, ale dowiedział się, co się dzieje. Koledzy, którzy wrócili, trafiali do więzienia. Zdecydował się nie wracać. Jedzie jako ochotnik do Armii Andersa. A teraz czeka na nią. - Chciałam przyjechać wcześniej - mówiła. - Były trudności... chorowałam... mój stan zdrowia... On... mój mąż... nie wyobraża sobie, że mogę być chora... Roześmiała się sucho, krótko. Wyciągnęła z kieszeni futra paczkę papierosów, zapaliła, odgrodziła się dymem. - Czy mogłabym się do państwa przyłączyć? Szczerze mówiąc, teraz, kiedy to już tak blisko, jakoś straciłam odwagę. Mój mąż powinien być na stacji, ale... gdyby coś się stało, to jestem zgubiona... Sześć lat! Trudno mi uwierzyć. Okazało się, że punktem zaczepienia miała być dla niej Brygada Świętokrzyska, ale o tym, skąd Brygada znalazła się w Niemczech i co tam są za ludzie - nie wiedziała. - Polacy - powiedziała - jakiś oddział polskiego wojska. Zresztą mój mąż... tylko czy on mnie pozna? Czy my się poznamy? Pociąg zwalniał, hamował. Dojeżdżaliśmy. Żona rotmistrza poderwała się. Poprawiała włosy, malowała usta. Jej wychudzone palce drżały. Stojąca za nią, gotowa już do wyjścia Zosia łagodnym, wyrozumiałym spojrzeniem obejmowała rozdygotaną kobietę. Wieczór był ciepły, zimową, niezdrową ciepłotą, przenikliwie wilgotną. Niebo bezgwiezdne, zaciągnięte chmurami
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.