ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Toteż nie doznaję najmniejszej nawet przykrości, kiedy słyszę opinię, że ktoś inny czyta czy też recytuje moje felietony lepiej niż ja. Czasem robi mi to nawet wielką przyjemność. Oto niegdyś w Sandomierzu brałem udział w imprezie odbywającej się w sali należącej do jakiejś instytucji kościelnej. Wśród publiczności było kilku księży. W przerwie przyszedł za kulisy jakiś starszy duchowny, bodajże prałat, i dziękując wykonawcom za dobry program, zwrócił się do mnie: - Ale nasz biskup lepiej czyta pańskie felietony od pana. Z dalszej rozmowy okazało się, że biskup J., warszawiak z krwi i kości, a nawet dziecię warszawskiej Woli, ma gwarę stołeczną w jednym palcu i nieraz na towarzyskich zebraniach czytuje księżom moje utwory. Nie odczułem najmniejszej zawiści, po pierwsze byłoby to nie po chrześcijańsku, a po drugie czułem się zaszczycony. Podobną reklamację wniosła kiedyś na wieczorze autorskim w którejś z fabryk grochowskich młoda działaczka kulturalna, jedna z organizatorek spotkania. Powiedziała mianowicie: - Wie pan, zawiodłam się trochę, nasz kolega z kadr lepiej deklamuje pana kawałki. Przede wszystkim ubiera się odpowiednio. Wkłada na gołe ciało połataną marynarkę, na szyi zawiązuje sobie czerwoną muchę i tak wychodzi. Już na sam jego widok ludzie pękają ze śmiechu. - Świeci gołym ciałem? To musi być bardzo komiczne. Ale widzi pani, ja tego nie mogę robić, bo mam chroniczny bronchit i łatwo się przeziębiam - odpowiedziałem stroskany miłej dziewczynie. Innym znowu razem, wmieszany w tłum wychodzących ze spotkania ludzi, usłyszałem taką ocenę swojej prelekcji: - E, myślałem, że ten Wiech będzie opowiadał jakieś tłuste kawały, a on zasuwa gadki o jakiejś tam gwarze, w bajer publikie bierze i w ogóle memożebnę bomby wstawią.
ALE JA NIE PIJĘ!
Jednak na ogół nie narzekam na słuchaczy. Bawimy się przeważnie wspólnie bardzo dobrze, choć istotnie "zasuwam" trochę teorii o pochodzeniu warszawskiej gwary, ilustrując to obficie felietonami. Muszę powiedzieć, że wszystko to, co mówię, lepiej jest odbierane w środowiskach inteligenckich aniżeli tam, gdzie gwara jest mową potocznie używaną. Bawią się nią ludzie kilku już pokoleń. Wśród swojej publiczności miewam ojców przychodzących z synami czy córkami. Miewam nawet dziadków - przedwojennych czytelników - przyprowadzających na te spotkania nieletnie i większe wnuczęta. Dziadkowie przypominają mi felietony czytane kiedyś w "Kurierze Czerwonym", wnuki są już wykształcone na najnowszych przygodach pana Wątróbki czy też Helenie w stroju niedbałem, czyli królewskich opowieściach pana Piecyka - mojej historii Polski. Słowo daję, zebrałem parę podziękowań za tę historię. Na jednym z wieczorów zgłosił się do mnie student, który mi oświadczył, że dzięki przestudiowaniu Opowieści królewskich zdał maturę z dziejów ojczystych. Oficjalne bowiem podręczniki do tego przedmiotu mają specjalny, trudny układ problemowy, niesłychanie ciężko przyswajalny, gdy tymczasem pan Piecyk prowadzi swój wykład jasno, treściwie, trzymając się ściśle chronologii zdarzeń i kolejności panowania królów polskich. Zachowuje poza tym maksymalną wierność przekazom historycznym. Istnieje co prawda pewne niebezpieczeństwo posługiwania się dziełem pana Piecyka. Uczeń zbyt dosłownie może powtórzyć słowa dziejopisa i powiedzieć na przykład, że "Krzyżacy to byli szkopy w komżach" albo że "Stanisław August w charakterze króla, mówiąc naukowo, był cholerę wart. Na derektora terenów zielonych duże kwalifikacje posiadał, kto wie nawet, czyby jako prezydent miasta Warszawy nie obleciał, ale na króla był w tamtem czasie za frajer." Takiego wypadku na szczęście chyba nie było. Maturzyści umiejętnie posługiwali się opowieściami pana Teosia i egzamin zdawali. Potwierdziła mi to między innymi pewna świetna nasza piosenkarka, również opierająca się przy egzaminie dojrzałości na wiadomościach zaczerpniętych z tego samego źródła. Atmosfera na sali podczas spotkań z czytelnikami bywa w wielu wypadkach rodzinna, a zawsze życzliwa. Czasem tylko mąci ją i przerywa prelekcję zjawienie się jakiegoś jegomościa, który po cichutku, na paluszkach, przygarbiwszy się, żeby stać się jak najmniej widocznym, podbiega do któregoś z siedzących w pierwszych rzędach miejscowych notabli i coś do niego szepcze. Wtedy cały nastrój pryska. Publiczność przestaje słuchać, wyciąga szyje w kierunku rozmawiających i wyraźnie stara się odgadnąć, "z czym to pan Kwasek przyleciał do przewodniczącego". Oczywiście nie zawsze jest to pan Kwasek i nie zawsze chodzi o przewodniczącego. Mam w swoim repertuarze felieton budzący podczas spotkań, w mniejszych zwłaszcza miastach, jeszcze inną reakcję. Felieton jest o ulicznym sprzedawcy psów i w pewnym miejscu zawiera taki oto dialog: - Panie, co to za pies?
- Milicyjny.
- Jak to milicyjny? Milicyjne są wilki, a ten wygląda na jamnika. - Tak, bo to jest tajniak.
W tym momencie sala wybucha śmiechem. Wszystkie oczy kierują się w stronę jakiegoś siedzącego zazwyczaj w pierwszych rzędach pana, którego twarz pokrywa się wyraźnym rumieńcem. Jest to widocznie jakaś bardzo popularna w danej miejscowości osobistość, bo zawsze otrzymuje huczne brawa. Niezapomniane wrażenia zostały mi po wieczorze satyryków w budującej się Nowej Hucie. Pojechaliśmy tam w kilku. Był Brzechwa, był Minkiewicz, Eryk Lipiński, Wiesław Brudziński, Marianowicz, no i ja. Budowa znajdowała się w pierwszym stadium
|
WÄ
tki
|