ďťż

Kuba był wtedy jeszcze szczeniakiem, jak zaczęli...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- I pan tak cały czas sam? - Czasami ktoś tam przyjdzie - wyznał dziadek. - Raz jakiś robotnik, raz znowuż jakasik kontrol, a najwięcej to takie turysty jak wy teraz. - A kiedy skończy się ten remont? - Tego to nie wiem, ale dla mnie to on może jeszcze parę lat pociągnąć. Dopóki jeszcze Kuba łazi jako tako i dopóki jeszcze może szczekać. - A to on szczeka? - zdziwił się Dzika Mrówka. - Szczeka - przytwierdził dziadek - ale rzadko. Bo po pierwsze nie ma sił za dużo, a po drugie to mu się nie chce. Kuba jakby wiedząc, że to o nim mowa, podniósł znowu swój biały (pewno ze starości), łeb i już już miał szczeknąć, ale w ostatniej chwili znowu zrezygnował i ziewnął. Po „zwiedzeniu” zamku dzieci obejrzały jeszcze uroczy mały ryneczek gniewski, z odnowionym ratuszem i starymi mieszczańskimi kamieniczkami, a potem poszły wzdłuż uliczki ciągnącej się pod dawnym murem miejskim. Stały na tej uliczce malutkie pięknie odbudowane domki, jakby żywcem przeniesione z bajki o Jasiu i Małgosi, w której występują piernikowe domeczki. - Ale tu ładnie - stwierdziła Ulka. - Chciałabym mieszkać w takim domku. - Trochę przymały - powiedział Staszek, który był najwyższy w całej klasie i właśnie przed chwilą przymierzył się do wejściowych drzwi takiego domeczku. Tuż po wyjeździe z miasteczka autobus skręcił w lewo, w bok od głównej szosy. Wąska, pokryta typowymi „kocimi łbami” droga prowadziła wzdłuż skarpy, na której rozłożony był Gniew, pod krzyżackim zamkiem i dość okazałym budynkiem zwanym przez ludność „pałacem królowej Marysieńki”. Rzeczywiście przebywała tu swego czasu Marysieńka Sobieska, żona króla Jana Sobieskiego, związanego przez pewien okres swego życia właśnie z Gniewem, który odbudował po zniszczeniach w czasie najazdu szwedzkiego i gdzie założył jedną ze swoich królewskich rezydencji. - Dokąd teraz jedziemy? - zapytała jedna z dziewcząt zdziwiona, zresztą tak jak wszyscy, że autobus skręcił na boczną drogę z podłą nawierzchnią, na której trząsł się niemiłosiernie. - Zaraz zobaczycie - uśmiechnęła się tajemniczo Pani Lucyna. Droga wiodła teraz wzdłuż dość szerokiego nurtu Wisły, która toczyła swe jesienne, niestety niezbyt czyste, wody ku morzu. W pewnej chwili szlak „kocich łbów” - jak nazwał ten odcinek Dzika Mrówka - skręcił w prawo w stronę rzeki. Nigdzie jednak nie było widać mostu. Autobus zatrzymał się w odległości kilkunastu metrów od wodnej przeszkody, a droga... droga najwyraźniej nikła w rzece. - Wysiadać dzieci - zakomenderowała Pani Lucyna. - Czeka nas przeprawa przez Wisłę. - Niby jak? - zapytał jeden z chłopców, Kazik. - Przecież tu nie ma mostu. - W bród - podpowiedział Dzika Mrówka. - Kiedy ja nie umiem pływać - odezwał się Kazik wyraźnie zaniepokojonym głosem. - Nie trzeba było tracić czasu na kucie, to byś miał czas nauczyć się pływać - burknął Dzika Mrówka półgłosem, ale tak, że usłyszała go co najmniej połowa wycieczki, wybuchając śmiechem. Kazik należał do lepszych uczniów w klasie, miał jednak dość jednoznaczne przezwisko „kowal”, gdyż właściwie poza nauką nie zajmował się niczym. - Popłyniemy na drugą stronę promem - oznajmiła Pani Lucyna. - Promem? - zdziwiły się dzieci. - To u nas są promy? - Nigdy jeszcze nawet nie widziałam takiego - stwierdziła mała piegowata Halinka. - O, jest nawet dość dużo - odrzekła Pani Lucyna. - Nie wszędzie na rzekach są mosty, bo most to bardzo droga inwestycja i nie zawsze nas na nią stać. A zresztą nie wszędzie opłaca się budowanie mostu, bo ruch na drodze może być za mały. W takich miejscach są promy. Rozmaite, większe i mniejsze. Są nawet statki-promy z własnym napędem, które pływają nie tylko po rzekach, ale też i po morzach. Inne - mniejsze - przeciągane są na stalowej linie. - A taka lina nie przeszkadza barkom i statkom płynącym po rzece? - zatroskał się nagle Jarek. - Nie, bo lina jest dość długa, dłuższa od szerokości rzeki i przez większą część czasu leży na dnie. Ot, choćby teraz. Widzicie, prom dopiero rusza z tamtego brzegu i liny nie widać, a tutaj wychodzi z wody. W poprzek wodnego nurtu posuwał się powoli - jak duży żółw wodny - prostokątny prom. - Pierwszy raz będę jechała promem - ucieszyła się Halinka. - I ja! - I ja też! - Oj, oj, drodzy moi - roześmiała się Pani Lucyna - widać, że jesteście urodzeni i wychowani w mieście. I do tego w dużym mieście. To mi przypomina wizytę w Polsce jednej starszej pani, Angielki, nauczycielki botaniki zresztą. Otóż Miss Dorothy, bo tak się nazywała Angielka, która zresztą mimo mocno dojrzałego wieku starannie zawsze podkreślała swoje panieństwo, jechała ze mną samochodem z Wybrzeża do Warszawy. Jedziemy, jedziemy, rozmawiamy o tym i owym, a nagle moja Dorota woła: - Zatrzymaj się, Lucy, please! Przestraszyłam się w pierwszej chwili, że może coś się stało lub że Dorota nagle zasłabła czy co, zatrzymałam natychmiast samochód i pytam, co się stało. - Szybko, szybko - mówi Miss Dorota i gorączkowo wyciąga swój aparat fotograficzny z podręcznej torby. Co też ona tu takiego ciekawego zobaczyła? - zdziwiłam się, gdyż wokoło nie było absolutnie nic godnego jakiejś większej uwagi. Ot, zwykła łąka, na której akurat jakiś gospodarz kosił trawę. Skrajem łąki spacerowały dwa czy trzy bociany. Nic poza tym. Ale moja Dorota wyszła z samochodu i najwyraźniej skradała się w kierunku kosiarza i trzech bocianów. Podeszła może na dziesięć, piętnaście metrów, przykucnęła, co przy jej tuszy wcale nie było takie proste, i poczęła dość nerwowo pstrykać jedno zdjęcie po drugim
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.