ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
A oni mówią o takiej TTazzy na przyjęciu... Bradshawowie mówią o śmierci. Odebrał sobie życie. Ale jak? Kiedy dowiadywała się nagle o jakimś wypadku, przeżywała zawsze to samo: suknia na niej płonęła, ciało spalało się. Wyskoczył oknem. Ziemia zbliża się jak oszalała, brutalnie, kalecząc ciało przebijają go szpikulce sztachet. Leży na ziemi i słyszy w mózgu łomot, łomot, łomot a potem ogarnia go ciemność. Tak to sobie Klarysa wyobrażała. Ale dlaczego się zabił? I Bradshawowie mówią o tym u niej na przyjęciu!
Wrzuciła kiedyś szylinga do stawu w Hyde Parku, to wszystko. Ale on odrzucił życie! Inni ludzie żyją (będzie musiała do nich wrócić, w pokojach pełno, przychodzą wciąż nowi goście). Inni ludzie (cały dzień myślała o Bourton, o Piotrze, o Sally) zestarzeją się. Jedna jedyna rzecz coś znaczy; rzecz mknąca pod niepotrzebnymi słowami, zniekształcona, zagubiona w jej własnym życiu, rzecz marnotrawiona co dzień w kłamstwie, w czczej gadaninie. On ją zachował. Śmierć jest wyzwaniem. Śmierć jest próbą porozumienia się podejmowaną wtedy, kiedy ludzie zdają sobie sprawę z niemożności dotarcia do sedna, które - w sensie mistycznym - wciąż im umyka; w śmierci bliskość oddala się, zachwyt blednie, człowiek jest sam. Śmierć obejmuje ramieniem.
Ale ten młody mężczyzna, który się zabił... czy skacząc nie zaprzepaścił swojego skarbu? Gdyby trzeba było umrzeć natychmiast, skonanie w tej chwili błogosławieństwem by mi się wydało" - powiedziała kiedyś, schodząc w białej sukni ze schodów.
A może było inaczej. Istnieją przecież poeci, myśliciele. Powiedzmy, że on miał tę pasję, że poszedł do sir Williama Bradshawa, który jest wielkim lekarzem, ale dla niej ma w sobie coś nieuchwytnie złego, jest jakby bez płci, nie zna pożądań, w stosunku do kobiet niesłychanie uprzejmy, zdolny jednak do nieopisanego okrucieństwa - zdolny wedrzeć się przemocą w duszę ludzką, tak, na pewno; jeżeli ten młody mężczyzna poszedł do niego i jeżeli w ten właśnie sposób odczuł przemoc sir Williama, kto wie, czy sobie nie powiedział (Klarysa czuła, że na pewno tak było): życie jest nie do zniesienia. Przez nich, przez takich ludzi jak on, życie jest nie do zniesienia.
A poza tym ten straszny lęk (ona sama odczuwała go dzisiejszego ranka), to przytłaczające uczucie nieprzystosowania. Rodzice dają je dziecku do rąk, dają mu to życie, które trzeba przeżyć aż do końca, z pogodą. Tak, w głębi jej serca czaił się straszny lęk. Nawet jeszcze teraz zdarzało się, że zginęłaby, niechybnie by zginęła, gdyby nie Ryszard siedzący i czytający Timesa"; mogła przycupnąć obok jak ptak i po trochu wrócić do życia, mogła wykrzesać w sercu ową niezmierzoną radość, tak jak krzesze się iskry przez pocieranie drewna o drewno, jednej rzeczy o drugą. Zdołała się uratować. Ale ten młody mężczyzna odebrał sobie życie.
W jakimś sensie była to jej klęska, jej hańba. Była to jej kara - to, że widziała, jak w otaczającej ją nieprzeniknionej ciemności zapada się i znika tu mężczyzna, tam kobieta, ona sama zaś jest zmuszona stać w tym pokoju, ubrana w suknię wieczorową. Knuła intrygi, oszukiwała. Nigdy nie była naprawdę godna podziwu. Pragnęła sukcesów, zazdrościła lady Bexborough. A przecież kiedyś przechadzała się po tarasie w Bourton.
Dziwne, zdumiewające! Nigdy nie czuła się tak szczęśliwa jak teraz. Nic nie toczyło się dość powoli, nic nie trwało dość długo. Żadna rozkosz nie może się równać, myślała przesuwając krzesła na miejsce, odkładając książkę na półkę, z rozkoszą, jaką daje wyrzeczenie się tryumfów młodości, zagubienie się w procesie życia po to, żeby je odnaleźć z nagłym spazmem radości, kiedy wstaje słońce, kiedy zapada zmierzch. Ileż to razy w Bourton, gdy tamci byli zajęci rozmową, szła popatrzeć na niebo; albo widziała je między ramionami gości siedzących przy obiedzie; patrzała na nie w Londynie podczas bezsennych nocy. Podeszła do okna.
Chociaż to brzmi idiotycznie, jest w nim jakaś cząstka jej samej - w tym niebie wiejskim, w tym niebie nad Westminsterem. Rozsunęła zasłony, wyjrzała. Och, jakie to zaskakujące. Stara pani w domu naprzeciwko patrzy na nią! Idzie już spać! I to niebo! Zobaczę niebo uroczyste, mówiła sobie przed chwilą, zobaczę niebo przyćmione, odwracające do snu swą piękną twarz. A tymczasem ukazało jej się niebo o barwie popiołu i na nim mknące szybko ogromne, podłużne chmury. Była zaskoczona. Zerwał się chyba wiatr. Stara pani naprzeciwko szykuje się do snu. Urzekał ją widok tej kobiety krzątającej się po pokoju, podchodzącej do okna. Czy ona ją widzi? Urzekał ją widok tej kobiety, która samotna tak spokojnie przygotowuje się do snu, podczas gdy w salonie rozlega się gwar rozmów, śmiechy. Teraz zaciągnęła storę. Zegar zaczął wybijać godziny
|
WÄ
tki
|