ďťż

I właściwie, nie wiadomo kiedy...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Od tamtej chwili znalazłem się w świecie uroczych i przystępnych motywacji, łatwych decyzji i przeżyć tym piękniejszych, im sprawniejsze wieczne pióro. Szczegóły typu „liściasty czy iglasty” był ten karłowaty lasek, pozostawiam miłośnikom szczegółów. Fakty – faktografom, a zdarzenia – specjalistom od zdarzeń. Mój dramat jednak trwa. Błądzę, i nie bardzo chciałbym się do tego przyznać. Radzę skorzystać z chwili słabości. Za jakiś czas, kiedy nikogo nie będzie nurtował problem strat niematerialnych – ten materiał może być potrzebnym dokumentem. 44 UCIECZKA ... Krawiec i Salamandra szli skrajem szosy. Asfalt był miękki od gorejącego słońca. Stopy obute w niepraktycznie wyglądające sandały grzęzły co chwilę w odciśniętych śladach końskich kopyt. Krajobraz prawie się nie zmieniał – tak powolne i ślimacze było tempo ich wędrówki. – Ślimacze, to nie jest odpowiednie określenie – powiedziała Salamandra. – Odradzam wtrącanie się w nie swoje sprawy – odparł gniewnie Krawiec. – Mówisz głupstwa, zupełnie jakbyśmy nie mieli większych zmartwień. Mieli istotnie kłopot nie lada. Ich wędrówka była ucieczką, trwającą już kilka godzin – i jak dotąd udaną. Nic, niestety, nie zapowiadało szczęśliwego zakończenia. Co jakiś czas, słysząc skrzypienie zębatek rowerów goniących ich prześladowców, zeskakiwali ciężko ze szlaku, z asfaltowej golgoty i zapadali w przydrożne trawy, chowali się, dbając zwłaszcza o ukrycie głów pomiędzy mchy, paprocie i krzewy dzikiej jagody. Podczas jednej z takich przymusowych przerw Salamandra zaczęła skarżyć się na nieznośne warunki, stwierdziła, że za godzinę najdalej upał ją wykończy i że musi położyć się i zasnąć choćby na chwilę. – Jak chcesz, możesz iść dalej – powiedziała. – Ja zostaję. – Ależ, moja droga, przecież nie chcę, żebyś wpadła w ich ręce – mówił Krawiec z troską w głosie. – Jesteś osłabiona. Zgoda. Ale w żadnym wypadku nie możemy pozwolić, żeby znaleźli nas w tym przydrożnym lasku, śpiących. – Możemy wejść głębiej w las! – krzyknęła Salamandra z rozpaczą. – Nie zamierzam zginąć tam, na tej lepkiej, wstrętnej mazi, przyklejona ze zmęczenia do kolejnej dziury po jakimś przypadkowym końskim kikucie, trwać w oczekiwaniu na naszych prześladowców, bezbronna i widoczna z daleka na pół kilometra. Krawiec nie miał wielkiego wyboru, podążył więc za Salamandrą w głąb cichego wysokopiennego lasu. Wiedział, że na nic zdałyby się perswazje, że zbyt szczegółowe roztrząsanie tego, co powiedziała Salamandra, mogłoby doprowadzić do wielkiego konfliktu między nimi. A przecież wystarczyłoby, gdyby spróbował przekonać ją, że nie są aż tacy wielcy, żeby być widocznymi dla jeźdźców, siedzących wysoko na siodełkach rowerów Oni – dwie szarozielone plamki na szaro—szklistym asfaltowym pasie. Żaden obiekt ani ofiara. Nic, na co warto zwrócić uwagę. Ot, maleńki fragmencik jezdni, po którym przetoczą się nieświadome niczego, nieczułe opony swoim lekko poddartym bieżnikiem. – Ależ, moja droga – perswadował. – Może przejdźmy jeszcze kilkanaście metrów. Tam, za wzniesieniem jest, zdaje się, gęsty świerkowy lasek. Będziemy mogli się w nim ukryć i nikt nas tam nie znajdzie. – Nie! – wrzasnęła Salamandra. – Nigdzie nie pójdę! Zostanę tutaj. Zeszła z drogi, a Krawiec, chcąc nie chcąc, skoczył ospale za nią, zwłaszcza że z oddali słychać było narastające skrzypienie przekładni rowerów. Ukryli się pomiędzy suchym, bladozielonym mchem. Prawie wstrzymali oddech, kiedy rowerzyści nadjeżdżali wesołą, rozgadaną gromadą. Pomimo wysiłku nie tracili widać humorów. – Jeszcze trochę, a będą mieli dosyć – szepnął Krawiec do Salamandry. – Ciiicho! – syknęła. – Chcesz nas zgubić? Rowerzyści i tym razem przejechali, nie zauważając ściganych. Gdy ostatnie sylwetki niknęły za wzgórzem, Krawiec wstał, otrzepał ubranie z nitek i powiedział do Salamandry: – Mamy jakieś piętnaście minut czasu. Ostatnie trzy przejazdy mieli znacznie wolniejsze. Najwidoczniej tracą siły. Nie omyliłem się obiecując ci, że wymkniemy się im bez trudu... 45 Tadek podniósł głowę znad tekstu i wpatrywał się we mnie pytająco. Pokazałem mu w milczeniu resztę kartek – nie chciałem odzywać się, aby nie uronić nic z wielkiej, wspaniałej ciszy, owijającej mnie niczym miękki opatrunek. Cezar przysunął niedbale łapą dwie kartki, które opadły z kolan Tadka na podłogę i zaglądał do tekstu od niechcenia, ziewając i drapiąc, się w poszukiwaniu pcheł. Tadek czytał dalej: ... Pewnego słonecznego dnia, „być może ostatniego słonecznego” – podpowiadało natrętne licho, wybraliśmy się prawie całą klasą na wycieczkę rowerową. Jechaliśmy ostrym podjazdem. Spocony, czerwony z wysiłku kurczowo starałem się utrzymać zawstydzająco długi dystans, dzielący mnie od poprzedzającej koleżanki. Jej gruby, opięty w dres tyłek zdawał się wytrzeszczać, uśmiechać i wykrzykiwać z wysiłku. Była to jakby monstrualnie wypięta, wielomówna twarz. „Twarz podobna do dupy, czy dupa do twarzy?” – bywały chwile, że nie wiedziałem, co wziąć za pierwszy, a co za drugi człon porównania. Tym bardziej nie miałem zamiaru ani siebie, ani nikogo innego gorszyć tak bezpośrednim sformułowaniem, lecz należało przecież z całą szczerością powiedzieć: „kto nie odróżnia dupy od twarzy, ten zachowuje się niegodnie”
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.